CICHO
SZA
„Hush 2” właśnie dzieje się za wielką wodą –
podobnie jak „Batman: The Last Hallowen”. Po polsku niedawno wyszło wznowienie „Catowman:
Rzymskie wakacje”, a wcześniej ukazywały się reedycje halloweenowych komiksów
Loeba / Sale’a i… No i jakoś mnie tak wzięło i wróciłem do nich, przeczytałem
jeszcze raz no i jeszcze raz sięgnąłem po „Husha” także. Chyba, żeby się do
niego wreszcie przekonać, bo nigdy nie przepadałem za tą historią. No i
niestety, ale z każdym kolejnym czytaniem widzę tu zbyt wiele niedociągnięć i
coraz gorzej mi to wszystko wchodzi. Fajnie się to czyta, nie powiem, tempo,
zwroty akcji, ale historia to nic innego, jak rozrywkowy przeciętniak, który
nie zaskakuje. Komiksowy odpowiednik kinowych blockbusterów, które są
widowiskowe, mogą pochwalić się gwiazdorską obsadą, ale sensu w nich mało, a
jedyne co pozostaje w pamięci to konkretne momenty, bo jako całość zwyczajnie
zawodzi.
Nadszedł trudny czas dla Batmana. Udaje mu się
uratować porwanego dla okupu chłopca, ale coś w tej sprawie się nie zgadza. Nie
dość, że porywaczem jest Killer Croc, co absolutnie do jego modus operandi nie
pasuje, to jeszcze okup kradnie Catwoman, a pościg za nią kończy się dla
Batmana upadkiem z dużej wysokości, kiedy ktoś przecina jego linę. Stan herosa
jest krytyczny. A jakby tego było mało na horyzoncie pojawia się tajemniczy
mężczyzna o zabandażowanej twarzy. Dość problemów? Ani trochę! cała plejada
wrogów Batmana zeszyt po zeszycie pojawia się na horyzoncie, zmuszając go do
walki, nad wszystkim zaś ciąży tajemnica z przeszłości. Do tego w życiu Batmana
znów pojawia się przyjaciel z dzieciństwa, który ma za zadanie ratować Bruce’a,
ale co wyniknie z jego powrotu?
Trudno nie odnieść wrażenia, ze „Hush” to komiks,
który powstał z założenia, że musi być hitem. „Batman” wtedy miał się całkiem
dobrze, zanim pod koniec 2002 roku ruszyła ta opowieść serię pisali m.in. Ed
Brubaker, któremu czasem pomagał Geoff Johns czy Brian K. Vaughan (potem zaś
cykl trafił w ręce np. Briana Azzarello i Judd Winick), ale z tego okresu to „Hush”
najbardziej jest kojarzony. Jeph Loeb, gość, który zaserwował nam „Nawiedzonego
rycerza”, „Długie Halloween” czy „Mroczne zwycięstwo”, a w Marvelu zachwycał
kolorową serią, zdawał się gwarantem niezapomnianych wrażeń. Do pomocy dano mu
kultowego Jima Lee. Ale nie pykło. A powinno.
Niby rzecz jest typowa dla Loeba – jest zagadka,
jest cała masa wrogów, plejada gwiazd, pokręcona fabuła, nawet śmierć w samym
środku mająca odwrócić nasze podejrzenia (nie odwróciła, wręcz je podkreśliła
tym razem), jest eksplorowanie tematu uczuć łączących Selinę i Bruce’a, jest…
No dużo jest, tym razem Loeb dorzucił do tego jeszcze więcej postaci (Superman,
Luthor), wprowadził bohaterów rozwijających mit Batka, dorzucił do tego całą
masę mylenia tropów i… Przedobrzył. W „Długim Halloween” i podobnych dziełach
serwował sporą ilość postaci, ale tam to pasowało, miało motywację, tu
wszystkie te postacie są, bo są, Loeb stara się umotywować to wszystko, ale
niestety tym razem sens wszystkiego rozchodzi się w szwach. Kim jest Hush jest niestety
oczywiste do bólu, kto jednak jeszcze maczał w tym palce i stał za dużą częścią
tej afery już tak oczywiste nie jest – ale jest równie do bólu naciągane. Nie klei
się to za dobrze, bo niby czemu XXXX miałby chcieć sprzedać lek akurat XXXX i
przypadkiem wyjdzie z tego taka wielka akcja przestępcza. No nie kupuje mnie
ten zbieg okoliczności, tak to się kupy nie trzyma, że ciężko jest to
przełknąć. A jeszcze tłumacz dołożył tu swoje trzy grosze, zaburzając sens
wypowiedzi jednej z postaci (nie chodzi o to, że Hush chciał „coś jeszcze”, a „coś
innego” – to nawet z kontekstu wypowiedzi wynika…).
Oczywiście sama akcja jest całkiem fajna. Dzieje się
tu dużo i na różnych polach, do tego szybko i widowiskowo. Akcja, akcja, sporo
gadania. Nadmiar postaci psuje jednak efekt, bo wiele z nich pojawia się na
chwilę, byle dopełnić fanservice’u, ale nie ma tu czasu na pokazanie ich, kim i
jacy są, a z tego wynika chaos nie tylko dla tych nieobeznanych z uniwersum
Batmana – po prostu, jak z Huntress, jest chwilę, coś robi, potem jej nie ma,
potem wraca, by podbudować napięcie bełkocząc rzeczy bez znaczenia, ale mające
nas zaciekawić, by potem zniknąć, a cały wątek do wyjaśnienia zostawić w
gadaniu złoczyńcy (a i tak wątek ten okazuje się zbędny). Lubię tu wątek z Catwoman,
doceniam też fajne rozwinięcie Riddlera, a także niezły, acz wtórny względem „Powrotu
Mrocznego Rycerza” wątek z Two-Fae’em, lubię, jak to pędzi i jak fanie odnosi
się do „Śmierci w rodzinie”, dając podbudowę pod run Winica i zmiany, jakie w
uniwersum obecne są do dziś. Niestety całość to tylko czysta, niewymagająca
rozrywka, strasznie typowa i przeładowana, nawet jeśli przyjemna.
Jeśli chodzi o rysunki Jima Lee to ja gościa uwielbiam, ale niekoniecznie w tym wykonaniu. Jego prace dla „X-Men” w latach 90. XX wieku to było coś, ale potem… Rysuje dobrze, kreska czysta, klarowna, widać lata wprawy, widać talent, ale ze współczesną kolorystyką wszystko to zmienia się w widowiskowe, ale pozbawione serca i ducha grafiki. Są tu przebłyski inwencji – spójrzcie tylko na sceny retrospekcji – ale jest ich za mało. Gdyby to narysował Tim Sale, szczęka mogłaby opaść czytelnikowi nie raz. Ale jest, jak jest. jest dobrze, nawet bardzo, ale to rzemieślnicza robota, a choćby taki Kubert w „Batman i syn” pokazał, że jednak rzemieślniczo da się dużo lepiej. Jest jeszcze kwestia wydania, czyli dla mnie wersji z kolekcji „WKKDC”, gdzie tanio było (dwa tomy za niecałe 45 zł), nieźle, ale druk śmierdział kupą. Taka prawda. za to mamy w tych dwóch tomach dodatki – przedruki pierwszej historii o Batmanie, ale też i pierwszego komiksu ukazującego jego genezę. Ramotki niemal sprzed dziewięciu dekad, ale warte poznania. A samego „Husha” poznać można, ma rzesze swoich fanów, jest ceniony, ale ja mogę go Wam polecić tylko w jakiejś wersji za grosze, raczej jako ciekawostkę i dopełnienie kolekcji, niż coś, co naprawdę absolutnie znać warto i trzeba.
Komentarze
Prześlij komentarz