TAK SIĘ
POWINNO ROBIĆ „SPIDER-MANA”
Mucha kontynuuje wydawanie „Spider-Mana”. I już
samo to jest fajne, ale fajne jest też to, że uzupełnia luki wydawnicze. Bo ten
tom dzieje się od razu po „Śmierci Jean DeWolf” (którego druga część działa się
zaraz po „Ostatnich łowach Kravena” i pierwszej fabule z tomu „Amazing
Spider-Man. Epic Collection: Venom”), a wkrótce po „Tombstone’ie!” mamy
chociażby dalsze zeszyty „Spectaculara” wydane w „Amazing Spider-Man. Epic
Collection: Kosmiczne przygody” i tak aż do tomu „Spectacular Spider-Man”
DeMatteisa dziejącego się tuż przed epiciem „Rzeź maksymalna”. Tak w skrócie i
uproszczeniu. Oczywiście na tym nie koniec, bo tom ten przy okazji dopełnia także
wydarzeń z klasycznej „Sagi klonów”. Ale abstrahując od tego wszystkiego, bo „Tombstone!”
to po prostu kawał znakomitego, klasycznego komiksu, który nawet jeśli się
zestarzał, to z jaką godnością i wdzięcznością. Ale co się dziwić, skoro za
scenariusz odpowiadał sam Gerry Conway, jeden z najlepszych pisarzy, którzy zajmowali
się Pająkiem (dla mnie w trójce najlepszych jego scenarzystów), a rysunki zrobił
Sal Buscema, który może u szczytu możliwości nie był, ale nadal wypada
znakomicie.
Tombstone zaczyna działać i robi zamieszanie, z
którym Spider-Man może sobie nie poradzić. Kim jednak jest i jakie tajemnice
skrywa? Bo skrywa, co widać, gdy jego drogi przecinają się z drogami Joe’ego
Robertsona, z którym najwyraźniej łączy go jakaś wspólna przeszłość, mogąca
zaważyć na teraźniejszości reportera…
A na tym nie koniec, bo na scenie pojawia się
Tarantula (a i Kapitan Ameryka przy okazji), wraca Bumerang, Punisher dorzuca
swoje trzy grosze, a i jeszcze znów pojawia się Gwen Stacy! Do tego Hobgoblin
zaczyna szaleć, a w tle dzieją się wielkie wydarzenia!
Gerry Conway to jeden z tych scenarzystów, których
komiksy mogę czytać w ciemno. To on, kiedy pisał „Amazing Spider-Mana”, odważył
się na uśmiercenie Gwen, czym zrewolucjonizował opowieści obrazkowe w ogóle,
łamiąc niepisaną zasadę, że bliscy bohaterów zginąć nie mogą. To on też zrobił pierwszą
„Sagę klonów”, którą pożegnał się z pisaniem „Amazing Spider-Mana”, a także
wymyślił m.in. Punishera czy pierwszą Ms. Marvel – Tombstone’a zresztą też (dla
DC zaś wykreował takie postacie, jak Firestorm, Power Girl, Jason Todd czy
Killer Croc). „Tombstone!”, który dla Conwaya stanowił swoisty powrót po latach
do pisania przygód Pająka (i trwał aż do momentu, kiedy serię przejął
DeMatteis), nie jest dziełem tak rewolucyjnym, ani rewelacyjnym, jak „Noc,
kiedy zginęła Gwen Stacy” czy „Clone Saga”, ale nadal znakomitym. I wariuj poznania,
zarówno ze względu na jego wagę, jak i po prostu bardzo dobrą jakość.
Chociaż Tombstone (całkiem fajnie skrojona, dość bezwzględna, przynajmniej jak na tamte czasy posyać) przewija się przez cały album, poza nim mamy tu sporo innych wątków. Jest wspomniany powrót Gwen, działający całkiem emocjonalnie, jest starcie z Hobgoblinem, jest też sporo wątków obyczajowych i prywatnych (praca MJ czy zagrożenie jakie dla niej się pojawia, ale też i reakcje otoczenia na to, co się dzieje, bo owo otoczenie wydarzeniami jest dotknięte – szczególnie członkowie „Bugle’a”), a nawet rzecz zahacza o coś więcej – dominuje tu głównie superbohaterszczyzna z solidną dawką sensacji, ale jest też miejsce na nuty rodem z horroru, dramat obyczajowy czy science fiction czystej wody, gdy seria w „Annualu” wchodzi na grunt eventu „Evolutionary War” (a wchodzi też i na grunt innego wydarzenia – „Inferno”). W skrócie: jest akcja, jest dramat, są emocje i zaskoczenia. Jest sporo wnikania w bohaterów i przede wszystkim dużo powagi, bo Conway z humorem nie szarżuje – i dobrze, bo, jak pokazał np. run Spencera, nadmiar humoru nie wychodzi serii na dobre, za to problemy bohatera i wszelkiej maści przeżycia są jak najbardziej na miejscu. Dużą wagę przykłada się tu do wątku szaleństwa, co najmocniej podkreślone jest w przypadku scen z Harrym, acz i Robertson miota się, ma coraz gorzej psychicznie i momentami popada w swoisty obłęd. No i jest też trochę miłości, trochę romansu, ale dobrze uchwyconego choć typowo dla Pająka, jak z opery mydlanej, jednak w wykonaniu takim, jak to, potrafią udzielić się czytelnikowi. Wiadomo, jest to przegadane, wiadomo, w pewne naiwne tony rzecz też uderza, ale nie ma to znaczenia, taki urok klasyki, a ta, jak na klasykę jest wyjątkowo dojrzała.
No i jeszcze jak wygląda. co prawda zmieniłbym kolorystę,
ale Sal Buscema, choć operujący dość prostym, cartoonowym i jednocześnie ascetycznym
stylem, jest dla mnie jednym z najlepszych rysowników, jakich „Spider-Man”
kiedykolwiek posiadał. Wyrazisty styl, fajna, nieco brudna kreska (wtedy
jeszcze taką operował), dynamika, ekspresyjna mimika… No mnie to kupuje, a jak
dorzuca czerni i idzie w mroczniejsze klimaty pod koniec, kiedy opowieść koncertuje
się na Carrionie, to już w ogóle moja bajka. Partnerujący mu Bagley (to były
jego początki, właściwie w Pająku zadebiutował miesiąc wcześniej rysując „Annual”
„Amazing Spider-Mana” też powiązany z „Evolutionary War”) nie robi takiego
wrażenia, ale też wypada dobrze. A całość jest po prostu autentycznie świetna. Tak
samo, jak polskie wydanie, a i zostaje nadzieja, że na tym nie koniec, bo tom
kończy się słowami „ciąg dalszy nastąpi” i mi się ten „ciąg dalszy”
autentycznie marzy, bo wypełniłby lukę między tym tomem, a runem DeMatteisa. Pożyjemy,
zobaczymy. Na razie jednak jestem zadowolony i to bardzo.
Komentarze
Prześlij komentarz