Daredevil: Ojciec – Joe Quesada

NIEZDROWA MIŁOŚĆ

 

„Daredevil: Ojciec”. Zanim przejdę do omówienia tomu powiem jedno: wydawca w końcu wziął się w garść – mam nadzieję, że to nie tylko na ten jeden tom – i zmienił tłumacza a przy okazji wprowadził korektora. Co prawda Dominik Szczęśniak na nieszczęście nadal jest tu redaktorem, ale i tak dość dobrze jest (ale jakoś „Heeeeeere's Johnny!” przełożony jako „Idzieeeeee Johnny!” to zgrzyta, oj zgrzyta, a takie fajne popkulturowe odniesienie). Za przekład wziął się mało doświadczony, ale całkiem przyzwoity Łukasz Szostak (tłumaczył dla „Ziniola”), a korektę robi tu Paweł Timofiejuk z Timof Comics, więc spoko jest. Do ideału jeszcze daleko, niemniej doceniam, że jednak jakieś zmiany na lepsze tu zachodzą. A komiks? A komiks dobry, różnie bywa oceniany, rozumiem, że pewne elementy akcji można było osobie darować i zostać przy tym, co jest sednem opowieści, ale to i tak rzecz warta uwagi, choć można to było wydać nieco gorzej, a zarazem taniej i nic by się nie stało.

 

Daredevil. Matt Murdock. W dzień prawnik, w nocy obrońca sprawiedliwości przebrany za czerwonego diabła. Niewidomy, który dzięki wyostrzeniu pozostałych zmysłów potrafi rzeczy, jakie umie niewielu, wszystko przez wypadek z dzieciństwa, gdy ocalił życie mężczyzny, wypychając go spod nadjeżdżającej ciężarówki.

Teraz, w trakcie rekordowo upalnego lata, z jednej strony zmaga się z problemami, jakie dotykają miasto, w tym seryjnym zabójcą o pseudonimie Johnny Ślepko (no tu się tłumacz nie popisał), nowymi herosami na ulicach i powrotem pewnego celebryty, z drugiej, w kancelarii, podejmuje się sprawy chorującej na raka kobiety, która zdrowie straciła przez firmę wylewającą do rzeki swoje odpady. Niby sprawa rutynowa, ale Mattowi wydaje się, że mąż kobiety skądś go zna. To jednak nie koniec problemów, a przeszłość już wkrótce da o sobie znać na sposoby, jakich Daredevil się nie spodziewał…

 

Joe Quesada to taki gość, którego może się nie kocha (nie ten kaliber), ale można bardzo lubić albo nienawidzić. Reformator, który wprowadził Marvela w wiek XXI i z firmy, którą czekała upadłość, wycisnął masę hitów. To on stworzył imprint „Marvel Knights”, czyli zamknięte, krótsze historie do dojrzalszych czytelników skierowane, to on też był architektem linii „Ultimate”, tak samo jako i jemu zawdzięczamy „MAX”. Czyli samo dobro tamtych lat, które pozwoliło Marvelowi wrócić na szczyty. To też Quesada chciał mniejszego uśmiercania i przywracania bohaterów, a przede wszystkim bardziej kreatywnego i dobrego. I tak, to on potem wymyślił niesławne „One More Day”, za które obrywa mu się do dziś, ale z drugiej strony to on też odpowiada za pomysł „Origin”, dzięki którem poznaliśmy najwcześniejsze lata Wolviego i to w formie, która unikała superhero i schematów. Abstrahując od tego Quesada to przede wszystkim znakomity rysownik (niezapomniany „Miecz Azraela” chociażby), a i pisząc m.in. „Mask in the Iron Man”, jedną z najlepszych opowieści o Żelaznym, udowodnił, że w scenariusze też umie.

 

A ten „DD” to jego taka solówka, bo i scenariusz, i rysunki (i trochę mu nad tym zeszło, bo stratował w kwietniu 2004, a skończył w listopadzie 2006, a to tylko sześć zeszytów, chociaż pogrubionych). Przez ten czas sporo mogło się zmienić i pewne elementy zmianie ulegają, widać to w szacie graficznej, bo z czasem Quesada powrócił nieco do swoich korzeni i uprościł to i owo. To i owo też w jego historii jest zbędne czy nie do końca pasujące – zbędny jest dla mnie wątek z nową drużyną herosów, nawet jeśli wynikają z niego ciekawe wnioski, a to, co nie pasuje to reakcja Matta w kwestii seryjnego mordercy na konie 4 numeru, która nie klei się z postacią i tym, co widzieliśmy dotąd, choć można to sobie w ten czy inny sposób tłumaczyć. Ale cała reszta, skupiająca się na bohaterach i ich ojcach, relacjach z nimi i jak przeszłość wpłynęła na całe życie postaci, zacna jest i udana, a to ona, wraz z wątkiem seryjnego mordercy, dominuje.

 


„Ojciec” to taka historia, która pod pewnymi względami przypomina mi to, co już znamy z innych komiksów i nie chodzi tu tylko o to rekordowo upalne lato, z miejsca na myśl przywodzące „Powrót Mrocznego Rycerza”. Clou tej opowieści – nie chcę tu za bardzo wnikać w detale, ale pewne spoilery zawrzeć muszę, więc możecie darować sobie czytanie reszty tego akapitu – przypomina mi pod wieloma względami historie o Batmanie czy Spider-Manie, ale odwrócone. U nich przeszłość w postaci ludzi, którzy zabili ich bliskich (w Gacku rodziców, w Pająku wujka Bena) powraca w pewnym momencie, choć ich duch nad seriami unosił się zawsze, tu zaś powraca temat człowieka, któremu DD życie uratował i to najmniej oczekiwany sposób. Koniec spilerowania.

 

Więc czy czytaliście to, co powyżej, czy nie, musicie wiedzieć, że te elementy to fajny punkt wyjścia, dzięki któremu autor pokazuje nam, jak wiele złego mogą wywołać dobre uczynki, jak pomoc jednemu człowiekowi może przynieść innemu wiele cierpienia i tym podobne drobiazgi. A takie zagłębianie się w podobne aspekty to rzecz, którą w serii zawsze ceniłem. Najlepsze opowieści o Daredevilu to te, kiedy do głosu dochodzą wątki religijne czy społeczne, kwestie moralne i wątpliwości natury wszelakiej, a wynikającej z chrześcijańskiego wychowania Matta. Mistrzowsko zrobił to Miller, wiadomo, Smith też wycisnął ile się dało, Bendis i jemu podobni szli nieco inną drogą, ale u nich też było gmeranie w głowie i sumieniu, ale wiele serii zupełnie o tym zapomniało, z tym, co zrobił Zdarsky na czele. A tu to jest. I są też fajne spostrzeżenia, jak np. te, jak działalność herosa na danym terenie odbija się na przestępczości na innych obszarach czy dywagacje na temat niezdrowej, skażonej miłości. No i masa tu odniesień, odwołań i hołdów.

 


Jakich? Największy hołd składany jest tu Frankowi Millerowi na wielu polach. Quesada okładki serii utrzymuje w klimacie rysunków Millera właśnie, komiks zaś wypełnia nawiązaniami i puszczaniem oka: upał, narracja telewizyjna, specyficzna perspektywa, strzeliste okna mieszkania Matta, gotycki wystrój, kadrowanie, onomatopeje, cienie… Długo by wymieniać, ale i stara się pisać tak, jak on, w sposób przeładowany, ale wnikliwy, choć jednocześnie bez nadmiaru słów i treści. poza tym jego rysunki, jak sam wspomina, wracają do początków, do inspiracji takich, jak prace Mignoli i to widać – można czasem narzekać, że DD jest przesadnie dopakowany i posągowy, ale spójrzcie na niego i Hellboya i wszystko staje się jasne. Poza tym to też komiks mocno związany z życiem autora, który na strony przenosi swoje wspomnienia z upalnego lata, kiedy był dzieckiem, a na ulicach grasował Syn Sama czy śmierci ojca, który zmarł przed powstaniem tej historii.

 

W skrócie dobry tom. Ma naprawdę świetne momenty, ma parę zbędnych, ma coś nietrafionego i coś absolutnie w dziesiątkę wstrzelonego też ma – i tego ostatniego jest więcej. Dobrze się to czyta, są emocje, jest niezła próba wnikania w postacie i znakomita szata graficzna, ze świetnym kolorem, w której widać echa choćby genialnego albumu „Elektra żyje!”. Mnie, jako fana „Daredevila”, rzecz usatysfakcjonowała i cieszę się, że wyszła po polsku. Fajny, samodzielny album, nadający się do poznania postaci, ale i mający swoje miejsce w większej opowieści (gdzieś tak po drugim zbiorczaku „DD” Bendisa i „Tajnej wojnie”, jakby to kogoś interesowało). Wiem, wiem, niejednego fana zawiedzie, widziałem sporo różnych opinii, ale i tak uważam go za o wiele bardziej wartego uwagi, niż niejeden komiks z jego przygodami wydany na naszym rynku. I tylko trochę mi żal, że polski wydawca zastosował tu typową, komiksową czcionkę, bo oryginalna świetnie wpasowywała się w klimat całości.

Komentarze