Dragon Ball Z: Bitwa bogów – Akira Toriyama

BOSKIE ZMAGANIA

 

Dopiero co na polskim rynku pojawił się ostatni tom serii „Dragon Ball Super” – kiedy piszę te słowa, czekam akurat na paczkę z dorwanymi w niezłej cenie trzema ostatnimi tomikami właśnie – i jakoś tak mnie wzięło, by wrócić do tej serii. Po raz kolejny zresztą, bo nie wiem ile już razy czytałem „Superkę”, jak i klasyczne „Smocze kule”. I ile razy też recenzowałem, czytając na bieżąco w aplikacji to, co wychodziło, a potem jeszcze raz, jak już zbiorczo i po polsku… Ale nie wszystko, bo na początku leciałem na szybko, chłonąłem, a teraz, powracając do całości postanowiłem dopełnić tego mojego omawiania. Więc jestem, ale zaczynając nie w kolejności wydawania tego wszystkiego w naszym kraju, a w takiej, w jakiej mniej więcej powinno to być. No to lecimy.

 

Akcja toczy się po pokonaniu Buu. Gdzieś w odmętach kosmosu z długiego snu budzi się Piwus, bóg zniszczenia, który na ten właśnie czas przygotował swoją pobudkę, bo miał się pojawić godny jego przeciwnik – Super Saiyanin Bóg. W jego poszukiwaniu trafia oczywiście na trenującego u Króla Światów Gokū, ale gdy ten nawet w formie SSJ3 nie ma z nim najmniejszych szans, rusza na poszukiwanie swojego celu na Ziemię, gdzie trwa impreza urodzinowa Bulmy. Incydent do jakiego tu dojdzie sprawi, że Piwus zapragnie zniszczyć całą planetę, a przeciwstawić może mu się tylko ten Super Saiyanin Bóg, ale kogoś takiego nie ma. Czy planetę czeka zagłada? Jaka jest tajemnica Super Saiyanina Boga? I jakie tajemnice skrywa jeszcze uniwersum?

 

Ostatni film kinowy z serii „Dragon Ball” pojawił się w roku 1995. Dwa lata później skończył się „Dragon Ball GT” – ostatnia wówczas seria anime. I tyle. Przez lata marka pozostawała na polu animacji i komiksu nieaktywna. W 2008 nieco ją reaktywowano, dając nam najpierw krótometrażówkę „Dragon Ball: Yo!”, a w 2009 nieco podtrzymano temat, emitując film aktorski i „Dargon Ball Kai”, ale ta ostatnia była jedynie odświeżoną i pozbawioną fillerów wersją „Dragon Ball Z”. dopiero rok 2013 przyniósł zmiany. Najpierw pojawiła się kinówka „Bitwa bogów”, potem Toriyama zaczął wydawać mangę „Jaco z galaktycznego patrolu”, która w ostatecznym rozrachunku okazała się prequelem „Dragon Ball”, a potem, już w 2015 pojawiła się kolejna kinówka, a po niej nowa seria anime i jej mangowa adaptacja, która ostatecznie idąc inną drogą, zaszła o wiele dalej i dała nam niejedną nową sagę. Czyli, jak widać wszystko tak naprawdę na zaczęło się właśnie od tej „Bitwy”, filmu, którego scenariusz Akira Toriyama dostał do akceptacji, ale tak się wciągnął, że przerobił go po swojemu, ostatecznie nadając kanoniczny kształt temu dziełu.

 

I taki właśnie jest ten anime comics. Złożony z kadrów filmu, w pełni kolorowy (pamiętacie magazyny o „Sailorkach” czy „Pokemonach” z podobnymi rzeczami? dokładnie to samo mamy tutaj), gruby jak dwa normalne tomiki mangi i w powiększonym formacie (plus na papierze bliskim kredowemu – i to wydanie, z dodatkową obwolutą, robi robotę, nie powiem). Ale jeśli chodzi o samą fabułe, to mamy tu dokładnie to co w kinówce, a nie w późniejszej wersji serialowej, czyli jest to wszystko zwarte, dynamiczne i konkretne. Akcja, akcja, sporo humoru i uroku. Większość postaci zachowuje tu swój charakter, chociaż Gokū jest nieco głupszy, niż być powinien, a Vegeta złagodniał, twórcy wrzucili do opowieści wiele smaczków i puszczania okiem, a przy okazji mamy tu też sporo fajnych elementów, rozwijających serię.

 

Ale po co nam ten komiks, skoro mamy mangę „Dragon Ball Super”, a „Bitwa bogów” to pierwsza jej saga? A no po to, że tam mamy solidne braki. Chociaż w mangowej wersji mamy wprowadzenie i dziejące się w tle inne, wprowadzające do dalszych wydarzeń wątki, całość zajmuje nieco ponad 60 stron (tu jest ich prawie 350, przy podobnym zagęszczeniu kadrów i tekstu). Z tego powodu wypadły sceny z ekipą Pilafa, wyjaśnienia kim jest Super Saiyanin Bóg, jak i cały ten wątek ograniczył się do jednego kadru i streszczenia, a i wypadły nawet takie drobiazgi, jak to, że Piwus wspomina, iż Gokū to drugi najsilniejszy przeciwnik z jakim walczył. To ostatnie niby wydaje się nie mieć znaczenia, ale potem w mandze ten wątek jest rozwijany, chociaż jego początków tam nie ma… A takich rzeczy jest więcej, łącznie z innym nieco zakończeniem starcia obu wojowników. Więc poznać warto, najlepiej przed samą opowieścią, a potem porównać.

 

Ładne wydanie, o którym już wspominałem, dopełniają naprawdę fajne dodatki zza kulis. I chociaż całość ma bardzo intensywną kolorystykę, która aż bije po oczach, co nieco psuje przyjemność z oglądania kadrów, i tak jest bardzo dobrze i ile razy bym nie czytał czy oglądał tej produkcji, bawię się dobrze. I uruchamia mi się sentyment. Szkoda tylko, że nie powstał tu dodatek z adaptacją wspominanego filmiku „Yo”, gdzie pojawia się brat Vegety, tu wspominany, ale dla czytelników nieobeznanych z krótkometrażówką, stanowiący pewnie nie lada zagwozdkę.

Komentarze