DRAGON
BALL Z – JAK ZMARTWYCHWSTANIE
Z „Dragon Ballem Super”, a ten tom do niego należy,
mimo „Z” w tytule, mam tak, że nie rzucam się od razu na kolejne tomy, jak te tylko
wyjdą po polsku. Znam je już, bo wcześniej albo oglądałem anime, albo czytałem
w manga plus, więc kupuję dopiero, kiedy zaczyna brakować ich na rynku, bo
jednak chcę mieć pełną kolekcję, albo kiedy uzbiera się trochę i znajdę niezłą
promocję. „Zmartwychwstanie ‘F’” kupiłem swego czasu chcąc w końcu dopełnić
kolekcji i przekonując się, że już niektóre części są trudno dostępne. Wyszukałem
jednak sklep, który miał komplet tego, co mi brakowało, a że i „F” posiadał w
dobrej akurat cenie, skusiłem się i na nie, choć pewnie i tak bym się skusił,
to „DB” w końcu. No i co tu dużo mówić, warto było. Drugi dragonballowy anime
comics to rzecz równie dobra, co pierwszy, ale mająca swoje większe znaczenie.
Bo co, jak co, ale „Bitwa bogów” w mandze była, nieco skrótowo, ale jednak, a
opowieść o zmartwychwstaniu Frizera już nie. Więc ten tom, podobnie, jak
kolejny – „Broly” – jest rzeczą istotną. A przede wszystkim to kawał fajnej
historii, mroczniejszej graficznie od poprzednika, co działa na jej korzyść i
fajnie wracającej do motywu jednego z najlepszych złoli serii – choć
jednocześnie sporo w tym wszystkim wtórności.
W świecie smoczych kul znów zaczyna źle się dziać. Po
walce z Piwusem, Gokū i Vegeta trenują u niego, chcąc stać się jeszcze
silniejszymi. W tym czasie niedobitki armii Frizera w końcu postanawiają wykorzystać
smocze kule, by wskrzesić go i odzyskać dawną potęgę. Ich cel udaje się
zrealizować, a cztery miesiące później przybywają na Ziemię, szukając zemsty na
Gokū. Problem w tym, że ten ćwiczy i ćwiczy i Bulma nie może za nic się z nim
skontaktować. A zagrożenie jest wielkie. Frizer, który nigdy wcześniej nie ćwiczył,
bo zawsze był geniuszem, teraz poświęcił się treningowi i jest potężniejszy,
niż kiedykolwiek. Na dodatek wraz ze swoją armią nie zamierza próżnować i czekać
spokojnie na powrót jego największego przeciwnika. Ziemscy bohaterowie jednoczą
siły w nierównej walce, wiedząc, że nie mają najmniejszych szans na zwycięstwo.
Ale to zaledwie początek…
O ile poprzednia część stawiała na wprowadzenie
nowego wroga i skupieniu się na walce z nim, o tyle ta nie dość, że przywraca
starego – trochę zbędnie, ale jednak – to jeszcze oddaje sprawiedliwość
postaciom, które w serii od dawna nie miały za wiele do pokazania. Boski Miszcz
łapie za swój kij i rozwala żołnierzy Frizera, Kuririn, który został
policjantem, znów goli głowę i rzuca się do akcji, a Gohan przekonuje się, że
jeszcze coś w nim tam drzemie, nawet jeśli nie jest już herosem, jak kiedyś. Tu
nawet Tenshinhan i nieobecny dotąd w serii Jaco mają do odegrania swoje role i
pokazują, że albo ich czas wcale nie przeminął (Ten), albo nie są jedynie komicznym
dodatkiem do opowieści (Jaco). A ich akcje to naprawdę fajne granie na
sentymentach i przyjemna zabawa.
I to zabawa dynamiczna. Tu nieco do przesady
eksploatowany jest wątek tego, że Gokū zjawia się zawsze w ostatniej chwili i
ratuje sytuację, ale nadal nie zawodzi. A sama walka to kawał dynamicznej i
widowiskowej roboty, popatrzeć jest na co, mamy sceny-odbicia dawnych wydarzeń
i zdecydowanie więcej powagi w odróżnieniu od poprzedniej części. To widać też
w szacie graficznej, która jest mroczniejsza, bez takiej epatowania
cukierkowymi kolorami i nawet jeśli parę grafik jest za bardzo powiększonych, przez
co nie wyglądają już tak fajnie, jak w oddali, wizualnie mnie to wszystko
satysfakcjonuje. Fabularnie też, chociaż takie przywracanie wrogów z
przeszłości to dość tani zabieg i przez to rzecz wypada nieco słabiej na tym
polu, niż poprzednia opowieść (tu już Akira robił fabułę, więc jednocześnie uważam
to wszystko za ważniejsze). Wydanie zaś jest tak samo ładne, powiększony format,
350 stron w pełnym kolorze, obwoluta, dodatki i świetna cena. A co
najważniejsze, wypełnia ten tom lukę w pierwszym tomie „Dragon Balla Super”
(między rozdziałami 4 i 5) i chociaż wolałbym, żeby doczekał się mangowej
adaptacji (Toyotarou zaczął, ale nie dokończył, bo to było tak bardziej reklamowo
do filmu), nadal jestem zadowolony.

Komentarze
Prześlij komentarz