Mistrzowie Horroru, sezon 1-2 (serial)

SPECE OD STRASZENIA

 

A wiecie, że serial „Mistrzowie Horroru” świętuje właśnie swoje dwudziestolecie? Ja nie wiedziałem, odświeżyłem go sobie ostatnio, bo październik, bo Halloween za pasem, a ja lubię wtedy horrory i tak pomyślałem, że wystukam sobie parę wspominkowych słów o serii, a tu patrzę, że pierwszy epizod miał swoją premierę 28 października 2005 roku. Czyli fajnie się złożyło. A i sam serial przyjemny, choć, poza paroma epizodami, nic to wyjątkowego. Każdy jednak, kto lubi, jak jest horror, niezależnie od gatunku, znajdzie tu coś dla siebie i będzie bawił się całkiem fajnie.

 

Film, od którego ludzie wpadli w dziki amok i zaczęli się zabijać? Oszpecona kobieta, która doprowadza mężczyzn do szaleństwa? Dziewczyna w ciąży z demonem? Prawda o początkach Ameryki? Ożywianie zmarłych? Morderca plujący w górach na dziewczynę, nieświadomy z kim ma do czynienia? To i wiele więcej czeka na Was w tym serialu.

 

Na pomysł serii wpadł Mick Garris, czyli spec od telewizyjnych ekranizacji książek Kinga (ale nie tylko, bo to taki gość, co obrabiał, co się da, od pracy nad „Critters 2” czy „Psychozą 4”, po seriale typu „Opowieści z krypty” i „Koszmary Freddy'ego”). Początkowo zmontował ekipę złożoną z takich legend, jak John Carpenter, Larry Cohen, Don Coscarelli, Joe Dante, Guillermo del Toro, Stuart Gordon, Tobe Hooper, John Landis i William Malone, potem starał się to wszystko przemeblować, chcąc pozyskać takie nazwiska, jak Dario Argento, Eli Roth, Wes Craven, David Cronenberg, Quentin Tarantino, Robert Rodriguez, James Gunn, Tom Holland, Peter Medak, George A. Romero czy Lloyd Kaufman. Zamysł zacny, nie wszystko wyszło jak wyszło. Dlaczego? Cóż… Mamy faktycznych mistrzów, ale i twórców, których sensu wrzucać tu nie było. John Landis, choć reżyser fajny, to jednak spec od komedii („Blues Brothers”, „Nieoczekiwana zmiana miejsc” etc.), który w horrorze zrobił „Amerykańskiego wilkołaka w Londynie”, ale mistrzem gatunku nie jest. Podobnie John McNaughton, który na koncie miał wtedy film „Henry: Portret seryjnego mordercy”, ale z horrorem mu było jakoś nie po drodze. Lucky McKee? Gość siedział w horrorach, ale miał ich na koncie trzy, niskobudżetowe, ze sporą wtopą w boxoffice. William Malone? Parę fajnych rzeczy zrobił, ale żeby zaraz master gatunku? Ernest Dickerson? Ludzie w zasadzie z grozą niezwiązani. Rob Schmidt? A czy jedna „Droga bez powrotu” legendą horroru czyni? Norio Tsuruta? Niby sporo w grozie, niby „Krąg 0” na koncie, ale to jednak nie Hideo Nakata czy ktoś tego kalibru.

 

Ale większość z tych twórców potrafi wycisnąć z serialu coś fajnego, najwięcej w pierwszym sezonie, gdzie i najwięcej jest dobrych reżyserów. Perełki? Jeśli chodzi o pierwszą serię to zdecydowanie „Cigaret Burns” Carperntera („Coś”, „Halloween”). Niby to pożeniony „Harry Angel”, „The Ring – Krąg” i parę innych rzeczy, z „Dziewiątymi wrotami” (czyli i z książkowym pierwowzorem, „Klubem Dumasa” na czele)ale jednocześnie ciekawa satyra na przekraczanie granic w horrorach, cholernie przy tym klimatyczna i intrygująca, choć fabularnie czasem idąca na łatwiznę i wykazująca pewną niewprawność. No ale za nastrój, za muzykę, za niezłe aktorstwo, pierwsze miejsce należy się tu, jak psu buda (w „American Horror Stories” zerżnięto to potem bezczelnie, acz przyjemnie, nie powiem). Nie zawodzi też „Piętno”, bo Takashi Mike („Gra wstępna”, „Ichi zabójca”) serwuje nam rzeź na poziomie. Masa kontrowersji, masa obrzydliwości i makabry plus torture porn, gdzie „porn” nie jest tylko określeniem beznamiętnie rozbuchanego sadyzmu. W drugim sezonie największe wrażenie robią „Futerka” Dario Argento (na podstawie opowiadania F. Paula Wilsona), gdzie makabra łączy się z absurdem, postapo „Sposób na szkodnika” i, chyba najlepszy, „Wymarzony rejs”, gdzie w krótkiej formie spotykają się wszystkie najważniejsze motywy i zagrywki japońskiej fali horrorów, pokazując po raz kolejny, że się sprawdzają i mają w sobie masę klimatu. I ten ostatni film to nie tylko odskocznia od makabry, bo jednak krwawo się tu nie dzieje, a podstawą opowieści jest strach, ale i dowód na to, po wszystkich tych paranormalnych odcinkach, które nie robiły wielkiego wrażenia, że czysty, klasyczny straszak może mieć w sobie to coś. To zresztą film oparty na opowiadaniu Kojiego Suzukiego, gościa, który napisał literackie pierwowzory „The Ring: Krąg” i „Dark Water”, więc można było tego oczekiwać.

 

Kto zawodzi? Może nie zawodzi, ale Tobe Hooper wypada dziwnie nijako. Jeszcze „Taniec śmierci” broni się tu otoczką SF plus występem Roberta „Freddy’ego” Englunda, jednak taki „Przeklęty” to straszne przeciętniactwo. Najsłabiej wypada chyba „Powrót do domu”, historia o zombie-żołnierzach, którzy ożywają by… zagłosować w wyborach. Satyra mogła być z tego fajna, ale wszystko jest toporne, a sam pomysł nieciekawy – gdyby wykonać go w lepszy, mniej sztampowy sposób, a przede wszystkim darować kiczowato aż do bólu ujęte elementy polityczne, byłoby dużo lepiej. Podobnie słabe jest „Bractwo Waszyngtona”, do tego kiepsko zagrane i naciągane. Nie porwało mnie też zbyt typowe, za to za mało klimatyczne „Jasnowłose dziecko” o porwanej dziewczynie, podobnie, jak „Prawo do śmierci”, gdzie to, co miało wywoływać emocje, jakoś wiało nudą.

 

Co z pozostałymi epizodami? A no całkiem sympatyczne są. Jedne lepsze, inne gorsze, ale wchodzą na ogół przyjemnie. Każdy to godzinny, zamknięty film, czasem bawiący się formą, czasem stanowiący gatunkowy mix, to znów idący w klasykę. Z nich fajnie wypada „Rodzinka” o mordercy, który z trupów kompletuje sobie rodzinę – epizod utrzymany w wesołym tonie – „Autostopowiczka”, czyli sympatyczna historia seryjnego mordercy autostopowiczów i autostopowiczu, który też zabija (a pomiędzy nimi uwięziona jest pewna dziewczyna) czy „Wszyscy wołamy o lody”, który ma w sobie całkiem sporo ejtisowego uroku i klimatów rodem z wczesnego Kinga, nawet jeśli to wszystko już było. A skoro o Kingu mowa, chociaż jego opowieści tu nie uświadczycie, takie epizody, jak „Wygrana” to rzeczy całkiem w jego stylu – młodzieżówka, gdzie zjawiska paranormalne są elementem przeniesionym na dalszy plan, a ważniejsze staje się to, co życiowe, osobiste i ludzkie. Ogólnie serial jednak stawia na dużą dozę makabry i erotyki, z kopulacją z zombie na cmentarzu włącznie, czasem przełamanych humorem („Kobieta jeleń”), a czasem do głębi sadystycznych, jakby reżyser chciał pastwić się nad kobietami (wspominane „Piętno”, którego oglądanie aż boli, dlatego tak dobrze wypada).

 

Na plus serialowi należy zaliczyć gatunkową różnorodność. Właściwie każdy typ horroru znalazł tu dla siebie miejsce, nawet takich, sięgający do biograficznych wątków („Czarny kot”) – to raz. Dwa, że mamy tu zarówno autorskie projekty, jak i adaptacje prozy czasem mistrzów (Poe, Barker, Bierce, Lovecraft), czasem mało znanych nazwisk (Bailey, Farris), a czasem ,komiksów („Jennifer” na podstawie Bruce’a Jonesa). A i warto wspomnieć o niektórych scenarzystach, jak Richard Christian Matheson, syn Richarda Mathesona, adaptujący chociażby prozę ojca czy Richard Chizmar, który w Polsce znany jest głównie z powieści „Pudełko z guzikami Gwendy” napisanej wspólnie z Kingiem (i jej kontynuacji) - ale on robi tu kaszanę akurat. Wszystko to razem wzięte daje sympatyczny serial dla miłośników horrorów, czasem pozytywnie zaskakujący, czasem klasyczny do bólu, ale… No nie ma tu naprawdę złych odcinków, zawsze znajdzie się w nich coś fajnego, a całość nawet jeśli w drugim sezonie wydaje się bardziej stonowana i bezpieczniejsza, też nie zawodzi. Aktorstwo co prawda na wysokim poziomie nie stoi, ale mamy tu parę fajnych nazwisk, jak Englund, Henry Thomas (Eliott z „E.T.”), Fairuza Balk, Norman Reedus, Udo Kier czy Ron Perlman, które dają radę na ekranie.

 

I tylko szkoda, że Garris na tym zakończył serię, a to, co mogło być trzecim sezonem, skończyło jako serial „Fear Itself – Oblicza strachu” (taka sama antologia grozy, z podobną ekipą zrobiona i też licząca trzynaście epizodów – plus opening w wykonaniu Serja Tankiana, a dokładniej jego kawałek „Lie, lie, lie”). Z tym, że „FI” nie doczekał się w telewizji pełnej emisji – serial przerwano po ośmiu odcinkach, by puścić Letnią Olimpiadę i już nie wznowiono, wydając go dopiero na DVD. Co w sumie przypomina mi, jak w Polsce Carisma, w czasach, kiedy wypuszczała tanio do kiosków horrory na płytkach, wydała cały pierwszy sezon i niemal kompletny drugi, a potem zniknęła z rynku, nie wydając płyty z ostatnim odcinkiem (a te odcinki wydawała też w zupełnie innej kolejności, niż oryginalnie, ale to już możecie sobie wyszukać na Wikipedii i porównać, ja dodam od siebie tylko, że fajne były też dodatki zza kulis, szczególnie „Piętna”). To już jednak tak na marginesie, a serial uwagi jest warty i tyle w temacie. Może i takie antologie już były wcześniej („Strefa mroku” nadal pozostaje niedościgniona), ale i tak miało to swój urok i chętnie wracam do „Mistrzów” raz na jakiś czas.

Komentarze