Paul Jenkins to jeden z tych twórców, którzy, choć
nie wybili się do czołówki najlepszych, potrafi zrobić komiksy wyróżniające się
na tle dzieł większości typowych scenarzystów środka. A w swojej karierze
pisał… no właściwie wszystko co się dało. Czołówka DC? Wiadomo, „Batmanem”
zajmował się swego czasu, a z ambitniejszych projektów pisał choćby
„Hellblazera”. Image? „Spawn” w jego wykonaniu był świetny. Top Cow?
„Universe”, „Darkness”, „Witchblade”. Pisywał też „Żółwie Ninja”, machnął jedną
opowieść z Alienami i Predatorami, a dla Marvela to już w ogóle poszalał,
pisząc i „Spider-Mana”, i „Hulka”, i „Thora”, „Wolverine’a” (jemu zawdzięczamy
„Genezę”) i wiele, wiele innych z „Kapitanem Ameryką” czy „Inhumans” włącznie.
I gdzieś tam w tym wszystkim popełnił też może mało oryginalny, ale fajny
projekt zatytułowany „Mity”. Co to jest? A no zbiór one-shotów, w których na
nowo przedstawia originy najważniejszych bohaterów Marvela. Ile razy to już
było? Wiadomo, ale w tym wykonaniu wypada naprawdę przyjemnie.
Nastoletniego Petera Parkera gryzie napromieniowany
pająk, przez co chłopak zyskuje supermoce. Naukowiec, Bruce Banner, zostaje
napromieniowany w wybuchu bomby gamma i zmienia się w potężnego kolosa. Grupa przyjaciół
leci w kosmos, by zostać napromieniowana i zyskać niezwykłe zdolności, a słabowity
młody mężczyzna, dzięki serum superżołnierza, staje się symbolem Ameryki. Jest też
grupa dzieciaków, które łączą zmutowane geny, a także Ghost Rider – niegdyś cyrkowiec,
który zaprzedał duszę, byle ratować kogoś mu bliskiego, ale, jak to z diabłem
bywa, układ nie przebiegł po jego myśli…
Patrząc na „Mity” można sobie zadać pytanie, czemu
gość wybrał te, a nie inne postacie. Wiadomo, większość idealnie tu pasuje,
legendy, pierwsi herosi wydawnictwa i w ogóle, ale taki Ghost Rider (ten zeszyt był kiedyś w tomie o GR z Carrefoura), gdy
brakuje np. Daredevila, Iron Mana czy Thora to dziwny wybór – tylko po co.
Jenkins jaki jest, fani wiedzą, lubi tematy mroczne, choroby, śmierć, wątki
religijne i okultystyczne, by nie rzec satanistyczne, więc jakoś wybór Blaze’a
mnie tu nie dziwi. Poza tym te sześć zeszytów to nie koniec, bo Jenkins miał
plan by w trzy lata wydać minimum 8 numerów, a jak się spodoba, lecieć z tym
dalej. To było w 2006 roku, w 2008 wydał ostatni zeszyt i jak dotąd temat nie
wrócił (na rynku możecie znaleźć co prawda coś, co nazywa się „Avengers:
Mythos”, ale to kompilacja różnych originów, w tym dwóch zeszytów „Mitów”, nie
kontynuująca w żaden sposób projektu). Ale jest ten album i chociaż takich
historii odświeżających początki bohaterów było już nieskończenie wiele
(Spider-Man na samym polskim rynku miał tego pewnie kilkanaście, od klasycznych
numerów i wszelkich wspominek w późniejszych częściach, przez wersje „Ultimate”
czy „Historię życia”, po reinterpretacje dla dzieci i powieści graficzne w
stylu „Podwójnego życia pająka”). Mieliśmy rzeczy lepsze, mieliśmy gorsze, „Mity”
są fajne i dla mnie warte uwagi ze względu na autora.
Plan Jenkinsa był prosty, ale fajny. Wziąć
klasyczne genezy bohaterów, nie bać się tego oldschoolu, ale jednocześnie iść w
nowe, współczesne, bliskie temu, co w kinowych filmach. Odtwarza klasyczne scenariusze
(a wraz z nimi lęki lat 60., głównie związane z promieniowaniem wszelkiej maści),
odzierając z tego, co zbędne, ale i jednocześnie dodając to, czego tam wówczas
nie było. Jest więc to czasem rozpisane w tym typowym dla staroci stylu, ale
jednak lepiej oddane, fajnie ujęte, z większą dozą informacji i z większymi
emocjami także. Wszystko tu jest zwarte, konkretne i klarowne, nie czuć to dawnego
pośpiechu, nie czuć przeciągania. Jest za to i dobra doza obyczajowych
elementów, i konkretna akcja – i fajne odniesienia popkulturowe także. No ale
Jenkins w originy umie, co pokazł nam albumem „Wolverine: Geneza”. Czy to
wszystko jest kanon? A to już zależy, są historie dziejące się, według
oficjalnych informacji od Marvela, w naszym świecie, na Ziemi 61018, 7187,
37731 i 63124, ale każda z nich dobrze sprawdza się i jako origin dla nowych odbiorców,
i fajne dopełnienie klasyki i też, razem, jako taki autorski odpowiednik
albumów pokroju „Marvel Początki”, który przy okazji jest całkiem fajnie, ale
niewybitnie zilustrowany.
Paolo Rivera to gość, który ma osobliwy styl, w
pewnym stopniu cartoonowy, mocno inspirowany klasyką, co wykorzystywano choćby
w „Spider-Man: One Moment in Time”, gdzie splatał fragmenty komiksów z lat 80.,
ze współczesnością swoimi uproszczonymi pracami. Tu jednak poszedł inną drogą,
bo wszystkie swoje ilustracje wykonał malując je. W założeniu efekt miał być
chyba taki, jak prace Alexa Rossa, co czasem nawet było dość blisko, ale częściej
kojarzyło mi się z grafikami ludzi pokroju Daniela Acuñy. O ile jednak Dan słabo
wypada, o tyle prace Rivery, gdzie jest cartoonowo i klasycznie, ale jest też
nastrojowo i z talentem. I można tego nie lubić, ale ogrom włożonej pracy docenić
trzeba i ja doceniam, chociaż np. na bonusową grafikę dołączaną do tomu na
tekturce wybrano dość kiepski rysunek, a szkoda.
A polskie wydanie? Cóż, przekład, jak się można spodziewać,
za dobry nie jest. To taka dość toporna robota, która pochwaliłbym w przypadku
licealisty parającego się domowo tłumaczeniami na własny użytek, ale u – z założenia
– profesjonalisty wytknąć muszę. To nie poziom niektórych tomów „SBM” czy prac
Kreczmara, który dla mnie jest synonimem translatorskiej fuszerki (i korekta to
puszczała, serio…), ale jednak zachwytu nad lingwistycznymi umiejętnościami nie
będzie. Nad korektą też nie, bo gdyby redakcja przyłożyła się do roboty tę
toporność oszlifowałaby, jak należy. No, ale z kolekcjami Hachette już tak jest
(WKKM i Bohaterowie i złoczyńcy DC to wyjątki), że nikt się przy nich nie
przemęcza, ale za to cena jest niezła (niezła, bo seria kosztuje już prawie 55
zł za tom, co już tak atrakcyjne nie jest, ale jeszcze daje radę, tym bardziej,
że innej opcji na wiele z tych komiksów po polsku zwyczajnie nie ma). Tylko
czemu układ zeszytów jest tu nie po kolei, nie wiem. Na szczęście, jako że nie
łączy ich nic poza wspólnym tytułem, nie ma to większego znaczenia, ale ja i
tak wolę czytać po kolei, według powstawania.
Komentarze
Prześlij komentarz