Dragon Ball Super #22: Najlepszy mistrz, najlepszy uczeń – Akira Toriyama, Toyotarou

POKONAĆ (ZNÓW) ARMIĘ CZERWONEJ WSTĘGI

 

Więc dotarłem do tego momentu. Jakiś czas temu wyszedł ostatni (może na razie, może na zawsze) tomik „Dragon Balla Super”, zamówiłem go i dwa poprzednie, bo czekałem, żeby nie przepłacać z kosztami dostawy i… No i zabrałem się za czytanie od początku całej serii i recenzowaniem tego, co pominąłem wcześniej, a teraz dotarłem do tej ostatniej prostej, tomiku 22. A jaki jest to tomik? A no słabszy, taki trochę nijaki, zupełnie, jak film, którego połowę niemal adaptuje. Są tu zmiany – i to zmiany na lepsze – ale całość naznaczona jest wtórnością, recyklingiem motywów i brakiem większej inwencji, choć nadal przyjemnie się to czyta.

 

Gdy Gokū, Vegeta i Broly trenują na planecie Piwusa, a sam Piwus w końcu poznaje Cheely i Lemo, co ma nieoczekiwane skutki, na Ziemi Piccolo stara się zaradzić coś na obecne problemy na własną rękę. Udając, że działa jako żołnierz Armii Czerwonej Wstęgi, wykorzystując ich plany na porwanie Pan, chce zmusić Gohana do przebudzenia mocy, które będą w stanie powstrzymać to, co nadciąga. Jednocześnie sam z pomocą Bulmy przyzywa Shenlonga, by i w nim obudziły się ukryte zdolności. Czy to jednak wystarczy?

 

Co doceniam w tym tomie? Że pod pewnymi względami autorzy nie poszli aż na taką łatwiznę i nie przenoszą jeden do jednego scenariusza filmu. Okej, Toriyama wcześniej i tak na łatwiznę poszedł, bo robiąc scenariusz do filmu bezczelnie kopiował sagi „Androidów” i „Cella”, nawet nie siląc się na odrobinę inwencji. Cieszy więc, że jednak w mandze jest coś więcej, że rozbudowany został udział Kuririna i że w końcu dano nam streszczenie „Broly’ego”. Ja wiem, że pobieżne, ja wiem, że był anime comics, ale w mandze wątek został pominięty, a ważny jest dla wydarzeń i tylko szkoda, że to jedynie takie krótkie omówienie, z którego wiele rzeczy nie wynika, ale cóż, jest i to się liczy.

 

Reszta jest jak zawsze: akcja przeplatana gadaniem, humor, lekkość no i leci to szybko, całkiem przyjemnie. Najlepiej wypada to, co nowe, jak choćby wątki z rodziną Kuririna. Marron też wypada tu lepiej, niż np. w takim „GT”, chociaż wiemy o niej mało, wydaje się postacią nieco ciekawszą i chciałoby się dowiedzieć czegoś więcej. Tam jednak, gdzie to, co stricte filmową podąża drogą, wrażenia nie robi, jak i nie robiło na wielkim ekranie. Chociaż nie, w mandze jednak mimo wszystko cały ten wątek wypada lepiej. Film miał nad nim pewną przewagę – toczył się szybciej, więc i szybciej kończył, niemniej jednak manga ma do zaoferowania fajną szatę graficzną, a nie komputerowe efekciarstwo, w którym brakowało czegoś, co mogłoby wpaść w oko.

 


A manga, choć współczesna i stawia też na wspomaganie – rastry, detale etc. – wypada wizualnie bardzo dobrze. Cell Max w wykonaniu Toyo robi większe wrażenie, niż jego filmowy odpowiednik. Na wielkim ekranie wyglądało to jak nieudana próba skopiowania klimatów i designów rodem z „Evangeliona”, tu ma więcej własnego charakteru i jest w nim coś mocnego, coś potężnego i nawet ździebko horrowowego. Że mamy tu miejsce na mrok i że znów jest bardziej krwawo i brutalnie, niż w ostatnich latach, co kinówka „Superbohater” w pewnym sensie nam przywróciła, też należy docenić. Tym bardziej, że to, jak tutaj wygląda, ma swój urok, o ile ktoś lubi takie właśnie mocniejsze sceny z „DB” (Toyo często takie sceny rysował bardziej w stylu Kishimoto, niż Toriego, a tu jednak bardziej toriyamowy jest.

 

W skrócie, nieźle jest. Czasem fajnie, czasem trochę wieje nudą. Wtórne jest i zbędne, ale jest i mimo wszystko się cieszę i przeczytam jeszcze nie raz. Chociaż o niebo chętniej wrócę do starego, klasycznego „DB”, które może i znam na pamięć, ale ma tyle wdzięczności i uroku, że nigdy się nie znudzi – a „Superka” nudzić czasem potrafi i przy pierwszym czytaniu.

Komentarze