Dragon Ball Super #24: Nadzieja na przyszłość – Akira Toriyama, Toyotarou

 POŻEGNANIE

 

A zatem koniec. Finał. Epilog. Nawet scena pożegnania z fanami jest. Siedem i pół roku wydawania polskiej edycji, dziesięć lat wydawania w oryginale, czyli dekada obcowania z serią. Czy warto było? I tak, i nie. Czy warto ten finał poznać? Podobnie nie ma jednej odpowiedzi. Ja cieszę się, że po latach „Smocze kule” wróciły i mogłem raz jeszcze przeczytać „nowe” („nowe”, bo jednak wszystko, co tu było, oparto na znanych nam już i sprawdzonych wątkach) przygody. Ale i większość z tych przygód aż takiej frajdy mi nie dała, bo, co tu się oszukiwać, to już nie to samo „DB”, co kiedyś. To poziomem i odmiennością bardziej dowolny inny współczesny shounen czerpiący pełnymi garściami z marki, niż to, co fani przed laty pokochali całym sercem, niemniej jednak wciąż posiadający sporadyczne, bo sporadyczne ale zawsze przebłyski dawnej chwały i jakości. Niestety w tym tomie praktycznie ich nie ma.

 

Po zwycięstwie nad Cellem Max znów zapanowuje pokój. Jednakże niedobitka Armii Czerwonej Wstęgi nie zamierzają dawać za wygraną. Carmine widząc działa Gotena i Trunksa jako Siyamanów X, nie mając pojęcia kim oni są, postanawia wykorzystać ich i ich moce, by pokonać Gohana, dlatego wmawia im, że ma złola, którym trzeba się zająć. Co się jednak stanie, gdy Goten zorientuje się, że ów złol to tak naprawdę jego brat?

Tymczasem Gokū, dowiedziawszy się o przemianie Gohana w formę Bestii postanawia sprowadzić go do świata Piwusa, żeby zmierzyć się z synem i przekonać, jakie zrobił postępy. A tu jeszcze przecież jest Vegeta, jest Broly i wmieszani w cała sprawę Goten i Trunks. Co wyniknie z pojedynku? Jaki będzie finał niedobitków Armii Czerwonej Wstęgi? I wreszcie jak Goten i Trunks w ogóle zostali superbohaterami?

 

Kiedyś „Dragon Ball” to było coś. Tak, wiem, brzmię jak dziaders, ale nie zmienia to faktu, że taka jest prawda. Ktoś powie, że czasy się zmieniły, zmieniło się podejście, dobrze, spoko, rozumiem. Ale zmiana podejścia nie powinna wiązać się ze zmianą jakości. Wiadomo, nie da się wiecznie trzymać jednego poziomu i ja na to nie liczę, stare „DB” też nie było równe, ale jednocześnie nie schodziło poniżej pewnego poziomu, a był to taki poziom, że nawet najlepsze obecnie momenty w „Superce” mogą równać się jedynie z tymi najsłabszymi z dawnych „Smoczych kul”. Jeśli mam być szczery, „Dragon Ball GT” był o wiele lepszy od tej nowej serii, która sprawia wrażenie jednego wielkiego fillera, opartego na zgranych motywach, ale własnej inwencji wnoszącego niewiele. Toriemu się nad tym pracować zbyt nie chciało, robił czasem fabuły filmów, ale na zasadzie recyklingu motywów – gość był leniwy i nigdy tego nie ukrywał – a za mangę w większości odpowiadał i tak Toyo, któremu Toriyama dawał zielone światło na jego pomysły i którego najczęściej po prostu nadzorował. Taki „Jaco” od Toriego, też z tego okresu, był znakomity, bo jego zrobił osobiście, a zestawienie go z „Superką” pokazuje bardzo dużą różnicę poziomów.

 

Ale cóż, jest jak jest. Jest stricte współcześnie, typowo, jak masa innych podobnych mang, a jednak po „DB” oczekuję czegoś więcej. Dużo więcej. Tych emocji, które miałem, jako dzieciak, oglądając kolejne odcinki w telewizji, a w końcu co dwa tygodnie wyczekując kolejnych tomów mangi w kiosku, a kiedy się opóźniały, bojąc się, że to już, że to koniec, przestali dawać i nie doczytam serii. Tej pasji, która napędzała zbieranie kart z „Chio Chips”, naklejek, figurek, magazynów, gadżetów. I tej magii, przez którą tyle razy wracam do klasyki i wciąż mnie ona nie nudzi. Dlatego ten tom, mimo całego mojego uwielbienia dla marki, jest jakby zrobiony od niechcenia. Wtórna akcja, choć z fajnym zagraniem typowym dla komedii pomyłek, trochę nawalanek różnej maści i… No i tyle. Z tą Armią można było już sobie dać spokój, z Saiyamanami też. Było raz i drugi, fajnie zagrało, ale widać, że już za długo ciągnięty jest temat. Jeśli do czegoś wracać, można by do Turnieju o Tytuł Najlepszego, ale w jakieś nowej formie (dzieciaki tam posłać czy coś), bo to zawsze się sprawdzało i powtarzalność tego motywu była jego siłą. Tu tej siły brak, choć nadal czyta się szybko, lekko i przyjemnie.

 


A tak mamy powtórki i nawet powtórki w powtórkach, bo ciągłe powtarzanie żartu z nieudaną fuzją nie śmieszy a żenuje. Czasem bywa przegadanie, czasem dynamicznie, ale nic poza tym. Brakuje mi tu treści. Brakuje pomysłu. Ot zachowawcza część, jakich wiele, na szczęście kończący wątek słabego „Super Hero”. Jedyne prawdziwe emocje związane z tą częścią są tymi, związanymi jednocześnie ze zgonem Akiry Toriyamy i jego pożegnaniem z czytelnikami poprzez swoją ulubioną postać Piccolo. No ale to już powiedziane było tyle razy, w tylu miejscach, że jedynie odnotowuję. Fajny to moment, emocjonalny, ale po wszystkim zostaje pytanie co dalej. Bo seria ma być kontynuowana, rozgrzebano wątki i choćby ten z Czarnym Frizerem mógłby dostać swój finał. Ale osobiście wolałbym, żeby wątek ten rozwiązać w jakiś szybki sposób – ot w korespondencji do finału „Sagi Granoli” – czy poprzez np. Wszechusia, czy coś w ten deseń i dać serii odejść w pokoju. Czy tak będzie? Czy rzecz w końcu wróci z kolejnymi częściami, czy może będziemy musieli zadowolić się tym, co mamy? Sam już nie wiem, co byłoby lepsze tudzież gorsze.

 

Ale za to rysunki, choć to też zupełnie inna, bardziej współczesna bajka, fajne są. Wolę Toriego, ale Toyo dodaje to, czego o niego nie było – inna perspektywy, detale w tle (mamy tu sporo smaczków odnośnie postaci z niekanonicznych kinówek), rastry czy taka współczesna widowiskowość idąca nawet w pewną dozę realizmu, tu jeszcze mocniej poprawiona względem odcinkowego wydania. Trochę to bez serca, bez ducha, takie sterylne i wspomagane, ale jednak wygląda przyjemnie i wpada w oko. Aczkolwiek coraz mniej „Dragon Balla” w tym „Dragon Ballu”, coraz bardziej odchodzi to od tego, co znamy i kochamy, choć jednocześnie serwuje nam wciąż to samo i, jak pisałem, lepiej, żeby w końcu – i to szybko – padło znamienite słowo „koniec”, a fani zostali może i tylko ze wspomnieniami, ale za to pozytywnymi. Wiem, wiem, wspomnień nic nam, dziadersom, nie odbierze, co przeżyliśmy to nasze, a młodzi niech się cieszą, jeśli im to pasuje, ale… Właśnie, jeśli ich taki poziom zadowala, a nawet (patrząc na oceny tu i tam) zachwyca, trzeba martwić się o poziom mainstreamowych mang.

 

Tak czy inaczej, jestem tu, przeczytałem całość, znów. Pochłonąłem szybko prawie 30 tomików (wliczam anime comicsy), nie znudziłem się, choć i nie zachwyciłem, powspominałem, porecenzowałem, ponarzekałem, a czytając ciągiem zauważyłem, jak bardzo „Superka” bywa niespójna niestety (a potrafię przeczytać ciągiem, w tydzień, starego „Dragon Balla”, który też wychodził latami i nie czuje się tam tego), ale ogólnie i tak całkiem fajnie było. Czasem sentymentalnie, czasem z trafionymi rzeczami i, co tu dużo mówić, jak seria wróci mimo całego mojego sarkania rzucę się na nią, jak szczerbaty na suchary, choć, wbrew tytułowi tego tomu, wielkich nadziei na przyszłość nie mam.

Komentarze