A zatem koniec. Finał. Epilog. Nawet scena
pożegnania z fanami jest. Siedem i pół roku wydawania polskiej edycji, dziesięć
lat wydawania w oryginale, czyli dekada obcowania z serią. Czy warto było? I
tak, i nie. Czy warto ten finał poznać? Podobnie nie ma jednej odpowiedzi. Ja
cieszę się, że po latach „Smocze kule” wróciły i mogłem raz jeszcze przeczytać
„nowe” („nowe”, bo jednak wszystko, co tu było, oparto na znanych nam już i sprawdzonych
wątkach) przygody. Ale i większość z tych przygód aż takiej frajdy mi nie dała,
bo, co tu się oszukiwać, to już nie to samo „DB”, co kiedyś. To poziomem i
odmiennością bardziej dowolny inny współczesny shounen czerpiący pełnymi
garściami z marki, niż to, co fani przed laty pokochali całym sercem, niemniej
jednak wciąż posiadający sporadyczne, bo sporadyczne ale zawsze przebłyski
dawnej chwały i jakości. Niestety w tym tomie praktycznie ich nie ma.
Po zwycięstwie nad Cellem Max znów zapanowuje pokój.
Jednakże niedobitka Armii Czerwonej Wstęgi nie zamierzają dawać za wygraną.
Carmine widząc działa Gotena i Trunksa jako Siyamanów X, nie mając pojęcia kim
oni są, postanawia wykorzystać ich i ich moce, by pokonać Gohana, dlatego
wmawia im, że ma złola, którym trzeba się zająć. Co się jednak stanie, gdy
Goten zorientuje się, że ów złol to tak naprawdę jego brat?
Tymczasem Gokū, dowiedziawszy się o przemianie
Gohana w formę Bestii postanawia sprowadzić go do świata Piwusa, żeby zmierzyć
się z synem i przekonać, jakie zrobił postępy. A tu jeszcze przecież jest
Vegeta, jest Broly i wmieszani w cała sprawę Goten i Trunks. Co wyniknie z
pojedynku? Jaki będzie finał niedobitków Armii Czerwonej Wstęgi? I wreszcie jak
Goten i Trunks w ogóle zostali superbohaterami?
Kiedyś „Dragon Ball” to było coś. Tak, wiem, brzmię
jak dziaders, ale nie zmienia to faktu, że taka jest prawda. Ktoś powie, że
czasy się zmieniły, zmieniło się podejście, dobrze, spoko, rozumiem. Ale zmiana
podejścia nie powinna wiązać się ze zmianą jakości. Wiadomo, nie da się
wiecznie trzymać jednego poziomu i ja na to nie liczę, stare „DB” też nie było
równe, ale jednocześnie nie schodziło poniżej pewnego poziomu, a był to taki
poziom, że nawet najlepsze obecnie momenty w „Superce” mogą równać się jedynie
z tymi najsłabszymi z dawnych „Smoczych kul”. Jeśli mam być szczery, „Dragon
Ball GT” był o wiele lepszy od tej nowej serii, która sprawia wrażenie jednego wielkiego
fillera, opartego na zgranych motywach, ale własnej inwencji wnoszącego
niewiele. Toriemu się nad tym pracować zbyt nie chciało, robił czasem fabuły
filmów, ale na zasadzie recyklingu motywów – gość był leniwy i nigdy tego nie
ukrywał – a za mangę w większości odpowiadał i tak Toyo, któremu Toriyama dawał
zielone światło na jego pomysły i którego najczęściej po prostu nadzorował. Taki
„Jaco” od Toriego, też z tego okresu, był znakomity, bo jego zrobił osobiście,
a zestawienie go z „Superką” pokazuje bardzo dużą różnicę poziomów.
Ale cóż, jest jak jest. Jest stricte współcześnie, typowo,
jak masa innych podobnych mang, a jednak po „DB” oczekuję czegoś więcej. Dużo
więcej. Tych emocji, które miałem, jako dzieciak, oglądając kolejne odcinki w telewizji,
a w końcu co dwa tygodnie wyczekując kolejnych tomów mangi w kiosku, a kiedy
się opóźniały, bojąc się, że to już, że to koniec, przestali dawać i nie doczytam
serii. Tej pasji, która napędzała zbieranie kart z „Chio Chips”, naklejek,
figurek, magazynów, gadżetów. I tej magii, przez którą tyle razy wracam do klasyki
i wciąż mnie ona nie nudzi. Dlatego ten tom, mimo całego mojego uwielbienia dla
marki, jest jakby zrobiony od niechcenia. Wtórna akcja, choć z fajnym zagraniem
typowym dla komedii pomyłek, trochę nawalanek różnej maści i… No i tyle. Z tą
Armią można było już sobie dać spokój, z Saiyamanami też. Było raz i drugi,
fajnie zagrało, ale widać, że już za długo ciągnięty jest temat. Jeśli do
czegoś wracać, można by do Turnieju o Tytuł Najlepszego, ale w jakieś nowej
formie (dzieciaki tam posłać czy coś), bo to zawsze się sprawdzało i powtarzalność
tego motywu była jego siłą. Tu tej siły brak, choć nadal czyta się szybko,
lekko i przyjemnie.
A tak mamy powtórki i nawet powtórki w powtórkach,
bo ciągłe powtarzanie żartu z nieudaną fuzją nie śmieszy a żenuje. Czasem bywa
przegadanie, czasem dynamicznie, ale nic poza tym. Brakuje mi tu treści.
Brakuje pomysłu. Ot zachowawcza część, jakich wiele, na szczęście kończący
wątek słabego „Super Hero”. Jedyne prawdziwe emocje związane z tą częścią są
tymi, związanymi jednocześnie ze zgonem Akiry Toriyamy i jego pożegnaniem z
czytelnikami poprzez swoją ulubioną postać Piccolo. No ale to już powiedziane
było tyle razy, w tylu miejscach, że jedynie odnotowuję. Fajny to moment,
emocjonalny, ale po wszystkim zostaje pytanie co dalej. Bo seria ma być
kontynuowana, rozgrzebano wątki i choćby ten z Czarnym Frizerem mógłby dostać
swój finał. Ale osobiście wolałbym, żeby wątek ten rozwiązać w jakiś szybki
sposób – ot w korespondencji do finału „Sagi Granoli” – czy poprzez np.
Wszechusia, czy coś w ten deseń i dać serii odejść w pokoju. Czy tak będzie?
Czy rzecz w końcu wróci z kolejnymi częściami, czy może będziemy musieli
zadowolić się tym, co mamy? Sam już nie wiem, co byłoby lepsze tudzież gorsze.
Ale za to rysunki, choć to też zupełnie inna, bardziej
współczesna bajka, fajne są. Wolę Toriego, ale Toyo dodaje to, czego o niego
nie było – inna perspektywy, detale w tle (mamy tu sporo smaczków odnośnie
postaci z niekanonicznych kinówek), rastry czy taka współczesna widowiskowość
idąca nawet w pewną dozę realizmu, tu jeszcze mocniej poprawiona względem
odcinkowego wydania. Trochę to bez serca, bez ducha, takie sterylne i
wspomagane, ale jednak wygląda przyjemnie i wpada w oko. Aczkolwiek coraz mniej
„Dragon Balla” w tym „Dragon Ballu”, coraz bardziej odchodzi to od tego, co
znamy i kochamy, choć jednocześnie serwuje nam wciąż to samo i, jak pisałem,
lepiej, żeby w końcu – i to szybko – padło znamienite słowo „koniec”, a fani
zostali może i tylko ze wspomnieniami, ale za to pozytywnymi. Wiem, wiem, wspomnień
nic nam, dziadersom, nie odbierze, co przeżyliśmy to nasze, a młodzi niech się
cieszą, jeśli im to pasuje, ale… Właśnie, jeśli ich taki poziom zadowala, a
nawet (patrząc na oceny tu i tam) zachwyca, trzeba martwić się o poziom
mainstreamowych mang.
Tak czy inaczej, jestem tu, przeczytałem całość,
znów. Pochłonąłem szybko prawie 30 tomików (wliczam anime comicsy), nie
znudziłem się, choć i nie zachwyciłem, powspominałem, porecenzowałem,
ponarzekałem, a czytając ciągiem zauważyłem, jak bardzo „Superka” bywa
niespójna niestety (a potrafię przeczytać ciągiem, w tydzień, starego „Dragon
Balla”, który też wychodził latami i nie czuje się tam tego), ale ogólnie i tak
całkiem fajnie było. Czasem sentymentalnie, czasem z trafionymi rzeczami i, co
tu dużo mówić, jak seria wróci mimo całego mojego sarkania rzucę się na nią,
jak szczerbaty na suchary, choć, wbrew tytułowi tego tomu, wielkich nadziei na
przyszłość nie mam.



Komentarze
Prześlij komentarz