Lobo: Ostatni Czarnian - Keith Giffen, Alan Grant, Simon Bisley

ZOSTAĆ JEDYNYM W SWOIM RODZAJU


Lobo kończy właśnie czterdzieści lat. Kawał czasu. Wracam więc do tych historii z nim na polskim rynku wydanych i przyszła pora na prawdziwa legendę. Bo tym właśnie jest ta pierwsza solowa miniseria z przygodami Lobo i od razu jeden z najlepszych komiksów, jaki kiedykolwiek powstały w tej serii. Tyle można o „Ostatnim Czarnianie” powiedzieć już na wstępie. Oczywiście na podobnym a nawet nieco lepszym poziomie utrzymany był jeszcze wyśmienity „Lobo Powraca”, niemniej wszystko tak naprawdę zaczęło się od tego komiksu. Niepokornego, chorego, krwawego, pozbawionego autocenzury, dobrego smaku i poprawności politycznej. Komiksu, który tak w Polsce, jak i w USA stał się swoistym fenomenem i zapoczątkował kult Ważniaka. A wszystko to dzięki zaledwie niespełna stustronicowej opowieści o kosmicznej podróży… jakiej jeszcze dotąd nie było.


Lobo – płatny morderca, rzeźnik, który wymordował całą swoją planetę, bo chciał być jedyny w swoim rodzaju i psychopatyczny łowca nagród – jest wściekły, bo okazuje się, że… ktoś napisał jego biografię. Biografię krwawą, brutalną i obrzydliwą, nic więc dziwnego, że wściekłe są też panie walczące o moralność, a i gang wielbicieli Lobo, uważający twór za grafomańskie oczernianie ich idola, też nie jest zachwycony. Ważniak chce więc zabić autorkę i to najlepiej powoli, w męczarniach, jednak szef L.E.G.I.O.N.U. Vril Dox zleca mu niecodzienne zadanie. Lobo musi dostarczyć do celu pewnego więźnia. Więzień musi jednak za wszelką cenę przeżyć podróż. Niby nic takiego, ale okazuje się, że skazańcem jest… autorka biografii Lobo, a zarazem Czarnianka i jego nauczycielka z dawnych lat! Biedny psychopata musi podjąć się zadania, bo zawsze dotrzymuje danego słowa, ale nie ma łatwo. Nie dość, że chciałby zabić jędzę i znów być ostatnim Czarnianem, a i jego gang, i moralistki chcą dopaść autorkę, to jeszcze sam Lobo pakuje się w kłopoty i dodatkowo w pościg z nim rusza policja, oddziały Doxa, grupa fanów Elvisa Presley, a nawet baletmistrze! To się może skończyć tylko rzezią, ale co wyniknie z tego wszystkiego dla Lobo?


Minęły lata, minęły dekady. O Lobo przez ten czas powstało mnóstwo komiksów, przeszedł też transformację, występował gościnnie w wielu tytułach od DC. Cóż po tych wszystkich seriach i tytułach, one-shotach i powieściach graficznych mogę powiedzieć o „Ostatnim Czarnianie”? Chyba tylko tyle, że nie dość, iż się nie zestarzał, to jeszcze nabrał mocy. Bo z „Lobo” jest, jak z winem. Im dłużej siedzisz w komiksowym świecie, tym bardziej zauważasz jego wtórność, nijakość i uleganie modom. Poprawność polityczną, która zabija sztukę. Wymogi. Cenzurę. „Lobo” i jego twórców nigdy to nie obchodziło. Chcieli dobrze się bawić, serwować nam mocne, krwawe, wulgarne – ale bez przeklinania! – opowieści, gdzie trup ściele się gęsto, a krew tryska na prawo i lewo. Ale zza tej krwi z czasem okazuje się przebijać coś jeszcze.


Bo co może być ciekawego w samej tylko opowieści o psychopacie, który wymordował całą planetę by być jedyny w swoim rodzaju a który obecnie zajmuje się tylko mordowaniem, prawda? A no może, ale wciąż nie będzie to nic szczególnego. Jest za to sposób by to zmienić: a mianowicie trzeba stworzyć komiks, który ma jakieś przesłanie. Choćby tylko takie w formie satyry na wszystkie te mroczne komiksowe opowieści wówczas modne. I to się udało ekipie odpowiedzialnej za ten album. Z ich pracy zrodziła się opowieść całkowicie różna od wszystkich innych powieści graficznych dostępnych na amerykańskim rynku na początku lat 90. XX w. Lobo wyrósł co prawda na gruncie inspiracji Wolverine’em, ale okazał się czymś zupełnie innym i o wiele lepszym, niż Wolvie. Był bowiem satyrą na popkulturę i całą amerykańską mentalność. Szokował i wytykał błędy nawet swej własnej branży. Przynajmniej dopóki nie stał się jedynie prostą opowieścią pełną akcji i przemocy połączonej z niewybrednym humorem, ale to nastąpiło dopiero kilka lat później.


„Ostatni Czarnian" do dziś pozostaje więc świeży i atrakcyjny. Świetny scenariusz, łączący opowieść drogi ze space operą, komedią przypadków i krwawą grą komputerową, znakomite dialogi i uproszczone, ale urzekające rysunki mistrza tej serii Simona Bisleya składają się po prostu na świetny album godny polecenia każdemu, kto chce się odciąć od typowych miałkich dzieł popkulturowych, wciąż pozostając w geekowskim świecie.

Komentarze