ZOSTAĆ
JEDYNYM W SWOIM RODZAJU
Lobo kończy właśnie czterdzieści lat. Kawał czasu. Wracam więc do tych historii z nim na polskim rynku wydanych i przyszła pora na prawdziwa legendę. Bo tym właśnie jest ta pierwsza solowa miniseria z przygodami Lobo i od
razu jeden z najlepszych komiksów, jaki kiedykolwiek powstały w tej serii. Tyle można o „Ostatnim
Czarnianie” powiedzieć już na wstępie. Oczywiście na podobnym a nawet nieco lepszym poziomie
utrzymany był jeszcze wyśmienity „Lobo Powraca”, niemniej wszystko tak naprawdę
zaczęło się od tego komiksu. Niepokornego, chorego, krwawego, pozbawionego
autocenzury, dobrego smaku i poprawności politycznej. Komiksu, który tak w
Polsce, jak i w USA stał się swoistym fenomenem i zapoczątkował kult Ważniaka. A
wszystko to dzięki zaledwie niespełna stustronicowej opowieści o kosmicznej podróży…
jakiej jeszcze dotąd nie było.
Lobo – płatny morderca, rzeźnik, który wymordował
całą swoją planetę, bo chciał być jedyny w swoim rodzaju i psychopatyczny łowca
nagród – jest wściekły, bo okazuje się, że… ktoś napisał jego biografię. Biografię
krwawą, brutalną i obrzydliwą, nic więc dziwnego, że wściekłe są też panie
walczące o moralność, a i gang wielbicieli Lobo, uważający twór za grafomańskie
oczernianie ich idola, też nie jest zachwycony. Ważniak chce więc zabić autorkę
i to najlepiej powoli, w męczarniach, jednak szef L.E.G.I.O.N.U. Vril Dox zleca
mu niecodzienne zadanie. Lobo musi dostarczyć do celu pewnego więźnia. Więzień musi
jednak za wszelką cenę przeżyć podróż. Niby nic takiego, ale okazuje się, że
skazańcem jest… autorka biografii Lobo, a zarazem Czarnianka i jego nauczycielka
z dawnych lat! Biedny psychopata musi podjąć się zadania, bo zawsze dotrzymuje
danego słowa, ale nie ma łatwo. Nie dość, że chciałby zabić jędzę i znów być
ostatnim Czarnianem, a i jego gang, i moralistki chcą dopaść autorkę, to
jeszcze sam Lobo pakuje się w kłopoty i dodatkowo w pościg z nim rusza policja,
oddziały Doxa, grupa fanów Elvisa Presley, a nawet baletmistrze! To się może
skończyć tylko rzezią, ale co wyniknie z tego wszystkiego dla Lobo?
Minęły lata, minęły dekady. O Lobo przez ten czas powstało
mnóstwo komiksów, przeszedł też transformację, występował gościnnie w wielu tytułach
od DC. Cóż po tych wszystkich seriach i tytułach, one-shotach i powieściach graficznych
mogę powiedzieć o „Ostatnim Czarnianie”? Chyba tylko tyle, że nie dość, iż się
nie zestarzał, to jeszcze nabrał mocy. Bo z „Lobo” jest, jak z winem. Im dłużej
siedzisz w komiksowym świecie, tym bardziej zauważasz jego wtórność, nijakość i
uleganie modom. Poprawność polityczną, która zabija sztukę. Wymogi. Cenzurę. „Lobo”
i jego twórców nigdy to nie obchodziło. Chcieli dobrze się bawić, serwować nam
mocne, krwawe, wulgarne – ale bez przeklinania! – opowieści, gdzie trup ściele
się gęsto, a krew tryska na prawo i lewo. Ale zza tej krwi z czasem okazuje się
przebijać coś jeszcze.
Bo co może być ciekawego w samej tylko opowieści o
psychopacie, który wymordował całą planetę by być jedyny w swoim rodzaju a
który obecnie zajmuje się tylko mordowaniem, prawda? A no może, ale wciąż nie
będzie to nic szczególnego. Jest za to sposób by to zmienić: a mianowicie
trzeba stworzyć komiks, który ma jakieś przesłanie. Choćby tylko takie w formie satyry na wszystkie te mroczne komiksowe opowieści wówczas modne. I to się udało ekipie
odpowiedzialnej za ten album. Z ich pracy zrodziła się opowieść całkowicie
różna od wszystkich innych powieści graficznych dostępnych na amerykańskim
rynku na początku lat 90. XX w. Lobo wyrósł co prawda na gruncie inspiracji
Wolverine’em, ale okazał się czymś zupełnie innym i o wiele lepszym, niż
Wolvie. Był bowiem satyrą na popkulturę i całą amerykańską mentalność. Szokował
i wytykał błędy nawet swej własnej branży. Przynajmniej dopóki nie stał się jedynie
prostą opowieścią pełną akcji i przemocy połączonej z niewybrednym humorem, ale
to nastąpiło dopiero kilka lat później.
„Ostatni Czarnian" do dziś pozostaje więc
świeży i atrakcyjny. Świetny scenariusz, łączący opowieść drogi ze space operą,
komedią przypadków i krwawą grą komputerową, znakomite dialogi i uproszczone,
ale urzekające rysunki mistrza tej serii Simona Bisleya składają się po prostu
na świetny album godny polecenia każdemu, kto chce się odciąć od typowych
miałkich dzieł popkulturowych, wciąż pozostając w geekowskim świecie.
Komentarze
Prześlij komentarz