W końcu się doczekaliśmy. „Kajtek i Koko w
kosmosie” przez lata doczekał się wielu najróżniejszych edycji, ale jedna z
nich nigdy nie została wydana w pełni. Mowa oczywiście o w pełni kolorowej
wersji, którą – w nieco okrojonym składzie – zaczęto wydawać przed laty. Ale
teraz w końcu jest. I to nie tylko w pełnym kolorze, ale także w wersji
zawierającej wszystkie paski z tą opowieścią. A że to jeden z najlepszych
rodzimych komiksów, każdy kto nie miał jeszcze jakimś cudem okazji czytać tego
dzieła, powinien jak najszybciej to zmienić.
Zaczyna się ostatni etap podróży międzygwiezdnej
naszych bohaterów. Czy Kajtek i Koko zdołają w końcu wrócić do domu? A może
spotka ich coś całkiem nieoczekiwanego?
Ponieważ to ostatni tom kolorowej edycji tej
opowieści, nadszedł czas podsumowania jej jako całości. Na początek zatem
przypomnijmy sobie kilka faktów na jej temat. „Kajtek i Koko w kosmosie"
to nie tylko najdłuższy z polskich komiksów, będący też zwieńczeniem przygód
tytułowych bohaterów, które zaczęły się ukazywać dokładnie pół wieku temu, w
1968 roku, ale też i jeden z najlepszych. Oparty na sprawdzonym pomyśle, wtedy
jeszcze świeżym, wciąż doskonale bawi i wciąga, choć każdy czytelnik doskonale
zna ten schemat. Wizje Christy, mimo iż oldschoolowe - a może także dzięki temu
- intrygują bogactwem wyobraźni. Jest też w tym dziecięca fascynacja nieznanym,
jest sentyment - dla starszych - i przygada dwóch przyjaciół - dla młodszych
odbiorców. A wszystko to znakomicie, klasycznie zilustrowane.
Seria fascynuje i pobudza wyobraźnię. Ma w sobie
ujmującą naiwność, ma niezwykłe, przemawiające do wewnętrznego dziecka każdego
z nas wizje, świetny klimat, akcję, zabawę różnymi schematami – w tym fantasy i
historii przygodowych – ponadczasowe przesłanie itd., itd. Jedyne, co może
niektórych rozczarować to ścisły finał opowieści, który miał być zaskoczeniem,
a jest zagrywką starą jak świat. W czasach debiutu „Kajtka i Koka w kosmosie”
na pewno inaczej go odbierano, ale z perspektywy współczesnego czytelnika może
stanowić pewien – niewielki na szczęście – zawód.
Jeśli chodzi o szatę graficzną, rysunki Christy jak zwykle zachwycają swoją cartoonowością i dopracowaniem, dzięki czemu kadry są iście gotycko wypełnione niby prosto ukazanymi, ale robiącymi wrażenie detalami. A kolor? Początkowo wyśmienity, bo robiony przez samego autora, z czasem ustąpił miejsca współczesnej pracy mającej na celu doprowadzić do końca to, co zaczął Christa. Nie ma tu - na szczęście! - komputerowych fajerwerków. Jest prostota i barwna paleta kolorów, jakie najlepiej pasują do tego typu dzieł. Oglądając i czytając ten album, jak i całą serię, znów poczułem się, jak ten dzieciak, który przed laty z wypiekami na twarzy poznawał pierwsze prawie pełne, czarnobiałe wydanie tej historii. Wracałem potem do niej nieraz i wiem, że jeszcze nieraz wrócę. Bo to po prostu jeden z najważniejszych i najlepszych rodzimych komiksów, który znać powinni wszyscy. Ale przede wszystkim znać po prostu warto.
Komentarze
Prześlij komentarz