DAYS OF
THE FUTURE PAST
Pilipiuk wrócił z pięcioma nowymi opowiadaniami.
Tym razem nie o Jakubie, a znów o swoich bohaterach z historią związanych –
czyli Skórzewskim i Stormie. Przeszłość, teraźniejszość a nawet przyszłość
mieszają się ze sobą, a wszystko to w tekstach, jakby wracających nieco do
korzeni, do starszych dzieł autora. I powiem, że fajnie, bo to taki Palahniuk,
jakim zaczytywałem się przed laty. Czyli może proza prosta, może literacko to
to żadna wyższa półka i nawet celować w nią nie próbuje, ale jako rozrywka
dobrze jest, fajnie się sprawdza i przyjemne jest, chociaż nierówno. Ogół
jednak wciąż jest bardzo dobry, różnorodny, choć zamknięty w typowych dla
Pilipiuka ramach i dobrze kontynuujący to, do czego przywykliśmy przez te lata.
Całość zaczyna się od tekstu o Skórzewskim i pewnym
eksperymencie medycznym, który albo skończy się wielkim sukcesem, albo wielką
tragedią. Potem na scenę wskoczy Klementynka, czyli pilipiukowa wariacja na
temat Czerwonego Kapturka, dziejąca się jednak za PRL-u w styczniu zimnym,
niczym serce komucha. Kolejny tekst opowiada o Robercie Stormie i jego
śledztwie w sprawie pewnej armaty, które wiedzie go nieoczekiwanie w kierunku
sprawy, którą chce rozwiązać od lat. W jeszcze jednym tekście wracamy do
Skórzewskiego, który tym razem w wojennej zawierusze, znajdzie się w
Wojsławicach, gdzie będzie musiał zmierzyć się ze specjalistą od gazów
bojowych. A na koniec zostaje tekst tytułowy, czyli znów Storm, który bierze
udział w przygodzie, jakiej jeszcze nie przeżył. Co prawda będzie miał okazję
trochę poszperać w historii, ale przede wszystkim czeka na niego spojrzenie za
kulisy tego, co może przynieść przyszłość i… I oby nigdy tego nie przyniosła!
No bawiłem się dobrze czytając ten zbiór i to tyle
w temacie. Pięć tekstów, dwa o znanych nam bohaterach, jeden niezależny, choć
właściwie niezależne jest tu wszystko, bo niby to te same postacie od lat
przewijające się w krótkich formach Pilipiuka, a jednak za każdym razem
dostajemy coś samodzielnego, co można czytać nie wiedząc o serii nic. Ale
Pilipiuk nie byłby sobą, gdyby nie nawiązywał, gdyby nie puszczał oka i to też
robi. No i to również mnie kupiło, bo np. prozę Stefana Dardy, do którego tu
nawiązuje, znam i cenię. Niby w zasadzie to drobiazg, ale jednak miły akcent.
Poza tym to, co do mnie trafiło najbardziej, czyli gościnny występ małego
Wędrowycza. Wiadomo, nie pierwszy to i ostatni raz, kiedy autor nawiązuje do
swojego opus magnum, ale zawsze fajnie, gdy gdzieś pojawiają się te rozsławione
przez Pilipiuka Wojsławice czy ród Wędrowyczów.
A całość to po prostu miks nastrojowej swojskości,
przygód, akcji, humoru i lekkości. Czasem Pilipiuk przedobrza, bo jednak takie
„Remedium” na prawie jedną trzecią tomu okazuje się przeciągnięte, czasem nie
dociąga, bo teksty takie, jak „Klementynka” czy „Siódma armata” jakoś tak za
szybko zlatują, a ta druga to jeszcze miała sporo potencjału na więcej. Ale i
tak jest dobrze. Lekko, sprawnie, czasem nietypowo, bo w SF nawet idące to
wszystko… I jeszcze ładnie wydane, ze świetnymi ilustracjami i w ogóle.
Okej, wiadomo, jak pisałem, to nic ambitnego, nic z
wyższej półki. Ale też i nie tak, że pustka intelektualna, bo Pilipiuk jakąś
wiedzę przekazać stara nam się zawsze i to doceniam. Przede wszystkim to po
prostu dobra rozrywka, w sam raz na ciepłe, letnie miesiące, kiedy przygody i
akcja wchodzą najlepiej.
Komentarze
Prześlij komentarz