AT LAST
No i jest ostatni tom „Lastmana” (czy tam „Last
Mana”, jak Wam wygodniej). No i fajny jest, wiadomo, ja przede wszystkim wciąż
uważam, że jednak do klasyki shounenowych mang to to podejścia nie ma, co nie
zmienia faktu, że przez te dwanaście tomów bawiłem się całkiem dobrze i fajnie
było całość doczytać do końca. Bo finał trzyma poziom, satysfakcjonuje – jeśli
satysfakcjonowała Was ta seria – a choć to wszystko to jedynie prosta i
niewymagająca rozrywka, to jest to rozrywka na poziomie i całkiem przyjemnie
bawiła się gatunkowymi motywami, schematami i elementami.
Richard Aldana kontra Pierwszy Człowiek, który
przekroczył granicę eteru. Czy trzeba dodawać coś więcej? Tu wydarzyć może się
w końcu dosłownie wszystko…
Na tym etapie opowieści – etapie ostatniego tomu –
trudno jest powiedzieć coś nowego. Tu właściwie da się rzucić krótkie: trzyma
poziom, satysfakcjonująco wieńczy serię i w zasadzie tyle, bo dokładnie to
robi. Cała reszta to po prostu pora wspominek i podsumowań, więc wspominam i
podsumowuję. Bo ja to shounenowe bitewniaki uwielbiam, wychowałem się na nich i
sentyment mam wielki, a ta seria to taka próba przeniesienia tych historii z
Kraju Kwitnącej Wiśni na europejski rynek. Nie pierwsza, nie ostatnia, bo
francuzi lubią to (od nich mieliśmy pierwszą polską wersję językową „Dragon
Balla” przecież) i nawet mają własne twory określane mianem french mangi. No i
„Lastman” tym właśnie jest – francuską odpowiedzią na mangi. Pod każdym
względem.
Czyli bezczelna kopia? Być może, choć nie do końca,
bo chociaż fabularnie rzecz złożona jest z samych gatunkowych schematów i
znanych pomysłów, ale jednak nie kopiuje jednego konkretnego dzieła. no i
przede wszystkim to raczej hołd, coś zrobione ze smakiem, z miłości do gatunku,
z jednoczesnym coraz większym odchodzeniem w kierunku własnej autorskiej wrażliwości.
I z dorzuceniem do wszystkiego porcji dojrzałości, nieprzesadnej, ale jednak. I
z tymi wszystkimi dodatkami, zabawnymi bonusami, też rodem z mang, stanowiącymi
chyba najlepszy element całej serii, do którego chętnie się wraca po lekturze. A
lektura przyjemna jest, przyjemna była, bo to już koniec, więcej nie będzie i
zaludniona postaciami, które w pamięci zostaną.
Jeśli chodzi o rysunki to, jak pisałem wiele razy,
mają swój ewidentny urok, ale daleko im jednocześnie do mang. Tu kreska jest
prosta, pozbawiona czerni, bardzo powierzchowna, że niemal ocierająca się o
szkic. Kadrowanie też się różni. Ale o dziwo pasuje to do „Lastmana”. I fajnie
oddaje też ten mangowy podział na kolorowy wstęp do tomiku, i czarnobiałą
resztę. Zresztą wydanie też z mang czerpie – podobny format, podobna grubość,
dodateczki w formie odautorskich wspominek i zabawnej konwersji (bo w mangach,
nawet poważnych, często mamy takie właśnie zabawne bonusy), choć bez podobnego
podziału na rozdziały.
Słowem podsumowania: fajna seria, ale bardziej jako
ciekawostka. Coś, co ma szansę dotrzeć do tych, którzy mang nie czytają i
pokazać im schemat. A jeśli się spodoba, może zachęci do poznania fajnej
klasyki shounenów, która od dekad naprawdę robi robotę. Ale i „Lastman” robotę
robi, więc śmiało można.
Komentarze
Prześlij komentarz