Dzień tryfidów – John Wyndham

KRWIOŻERCZA ROŚLINA

 

Zanim był „Sklepik z horrorami” z Jackiem Nicholsonem, który możecie kojarzyć bardziej z jego remake’u z niezapomnianym Rickiem Moranisem, był „Dzień Tryfidów”, czyli klasyczna już powieść genialnego Johna Wyndhama, jednego z niekwestionowanych mistrzów fantastyki. I zarazem chyba jego największe i najbardziej znane dzieło. Dzieło, które kojarzy bodajże każdy – bo filmowa adaptacja też była całkiem popularna – a które teraz powróciło ze wznowieniem wydanym w ramach rebisowej serii „Wehikuł czasu”, prezentującej nam klasykę SF. I super, że wróciło, bo świetna to książka, rzecz, która od pierwszego zdania urzeka i wciąga i nie pozwala się nudzić, ani na moment. Pomysł sam w sobie dość zwyczajny, gatunkowo typowy, w wykonaniu Wyndhama zyskuje jednak taką siłę i tyle emocji, że rzecz autentycznie zachwyca. A po wszystkim chce się więcej (na szczęście wydawca zapowiada wznowienia innych książek pisarza, więc jest na co czekać).

 

Bill Masen, biolog, badacz tajemniczych mięsożernych roślin zwanych Tryfidami, po wypadu w trakcie ich badania trafia do szpitala, gdzie czas spędza odcięty od bodźców wizualnych. To, co początkowo wydaje się pechem – pechem, bo akurat kiedy on nie może na nic patrzeć, na niebie widoczne jest spektakularne zjawisko astronomiczne – szybko staje się prawdziwym szczęściem, bo kiedy pewnego dnia Bill budzi się, okazuje się być jednym z nielicznych, którzy coś jeszcze widzą – reszta ludzkości oślepła przez to, co obserwowali na niebie. Od tej pory Bill będzie musiał przemierzać oszalały, pogrążony w anarchii świat, gdzie ludzkie instynkty wzięły górę nad cywilizacją, a śmierć czai się na każdym kroku. Ale nie wie jeszcze, co tak naprawdę go czeka…

 

„Sklepik z horrorami”, „Miasto ślepców”, „Żywe trupy”, „28 dni później”… Dzieł, które pełnymi garściami czerpały z „Dnia tryfidów” nie da się szybko wymienić, bo jest tego cała masa. Inna sprawa, że Wyndham sam ewidentnie też czerpał z innych pisząc tę powieść, bo odniesienia do „Wojny światów” są tu mocno widoczne. Ale nie zmienia to faktu, że i tak stworzył dzieło autorskie, wielkie i do dziś zachwycające oraz stanowiące inspirację dla kolejnych pokoleń artystów.

 

Dla mnie przygoda z jego prozą zaczęła się długie lata temu od przypadkiem dorwanej nowelki „Chocky". „Chocky”, choć prosta i niby skierowana do młodzieży, okazała się prozą, która z miejsca zachwycała, urzekała oryginalnym pomysłem na kontakt z obcymi, a stylem po prostu rozbrajała. Książka, w której człowiek się z miejsca zakochuje i tyle. I z miejsca zakochałem się też w „Tryfidach”. Pomysł fajny, świetna akcja, klimat, ale to wszystko i tak blednie w porównaniu z tym, jak Wyndham to wszystko opisuje. Operując stylem lekkim i nonszalanckim, niemalże zabawnym, swoim gawędziarstwem wciąga nas w swoją opowieść, a jednocześnie mimo takiej formy udaje mu się stworzyć i poczucie zagrożenia, i beznadzieję, i świetnie nastrój, i jeszcze znakomicie opisane w swej dynamice momenty.

 

Efekt jest taki, że powieść wyciska z nas masę emocji, nie pozwala oderwać się ani na moment i przez cały czas, każdą stroną, każdym akapitem i zdaniem autentycznie zachwyca i urzeka. Ot klasyczne science fiction niemal idealne. Proste, krótkie, treściwe i przepełnione prawdziwą literacką magią. Czekam na więcej i w sumie nawet chętnie przeczytałbym wydaną niemal ćwierć wieku temu „Noc tryfidów", chociaż to dzieło wyszło już spod ręki zupełnie innego pisarza.

Komentarze