No tak pół na pół
jestem z tą książką. I moja to bajka, i nie moja – tematycznie, gatunkowo, stylistycznie
także. Wszystko tu zdaje się zarazem trafiać w mój gust, i trochę się z nim
mijać. Jakoś nie mam szczęścia do nowej fantastyki, bo poza kilkoma sprawdzonymi
autorami, mało zdarza mi się satysfakcjonujących lektur. Sięgnąłem, bo od
momentu poznania prozy Cixina Liu, chińska literatura oderwana od ziemi znalazła
się w sferze moich zainteresowań. Ale Liu jest jeden, reszta, no jakoś nie
kupiła mnie nigdy aż tak, jakbym na to liczył. Ale nie jest tak, że „Narodziny
bohatera” są słabe, bo tak nie jest. W sumie to całkiem ciekawe podejście do
tematu, tylko wykonanie czasem nie było takie, jakiego oczekiwałem.
Akcja powieści
zabiera nas do średniowiecznych Chin, miejsca pełnego kung fu, magii i walk.
Walk o władzę, ale też i tych mniejszych, choć dla niektórych równie ważnych: o
przekonanie się, kto jest najlepszym w tych walkach.
I tu na scenę wkracza
Guo Jing. Ojciec chłopaka został zamordowany przez sługi cesarstwa, on i matka
muszą uciekać, szukać schronienia u Czyngis-chana i tak zaczyna się jego ścieżka
wojownika, pełna treningów, ćwiczeń i dążenia do zemsty.
Popkultura i sztuki
walki to temat rzeka. Był taki okres, w drugiej połowie XX wieku, który czasem
jeszcze daje o sobie znać tu i tam, kiedy cały świat żył tymi azjatyckimi
opowieściami o wielkich mistrzach, tajemnych praktykach i wojownikach, którzy
potrafili nadludzkie rzeczy. Patos był? Był. Pompatycznie było? Było. Dlatego
masa z nich, z „Wejściem smoka” na czele, zwyczajnie do mnie nie trafiła. Ale
były rzeczy, które mnie kupowały, szczególnie z lat 80., może nawet i 70.,
kiedy nawet największą powagę potrafiono sprzedać w komediowym tonie, bez
dysonansu, bez rozdźwięku między tymi skrajnościami. I czegoś takiego właśnie
temat wymagał. Podejścia rodem z filmów z Jackiem Chanem. Albo późniejszego,
sentymentalno-prześmiewczego, jak w filmach Stephena Chow. Czy sentymentalnej,
ale lekkiej, choć jednocześnie wysmakowanej formy niczym w tarantinowskim „Kill
Billu”.
No a „Narodziny
bohatera”, pełnymi garściami czerpiąca z takich opowieści i legend, które dały
im początek, idzie jednak tą cięższą drogą. Na serio bierze to, co powinno być
lekkie, proste, zabawne nawet. I pewnie niejednego to kupi, bo ma to swój urok,
mi jednak brakuje takiego podejścia rodem z Kina Nowej Przygody, bo o to aż się
prosiło. Tym bardziej, że powieść to nie tyle fantastyka, co przygodówka. Ale
przygodówka dość ciężkim piórem pisana. Historia miesza się tu z fikcją, akcja
z całkiem ciekawym malowaniem realiów, ale najpierw ciężko się przez to brnie,
a potem leci już jakoś tak schematami. A jeszcze sporo tu postaci, czasem
trochę chaosu, trochę za dużo takiego zbędnego filozofowania, przeładowania…
Ale mimo wszystko było w tym coś, co mnie pociągało, przyciągało i sprawiło, że
do końca dotrwałem.
Z tym, że taki koniec to to nie jest, bo „Narodziny bohatera” są dopiero pierwszym tomem cyklu ochrzczonego „Bohaterowie Legendy Kondora”. Jeśli chcecie przygód, chińskich legend i takich azjatyckich klimatów sprzed wieków (a może klimatów rodem ze współczesnych filmów z Jackiem Chanem, gdzie mało go na ekranie za to mnóstwo pseudo-historycznych klimatów) to coś dla Was. Trzeba to jednak lubić, żeby przymknąć oko na pewne niedociągnięcia, a ja aż tak za tą konwencją nie przepadam. I jeśli już coś o sztukach walki, to wolę jakąś gierkę kopaną albo podane z żartem kino.
Komentarze
Prześlij komentarz