Początki Marvela: Lata sześćdziesiąte – Stan Lee, Jack Kirby, Setve Ditko, Larry Lieber, Don Heck

MARVEL: ORIGINS

 

Są lepsze komiksy od tego, wiadomo. Ale czy ważniejsze? Czy bardziej klasyczne? Nie. dlatego „Początki Marvela: Lata sześćdziesiąte” to jeden z takich komiksów, które poznać i posiadać powinien każdy fan tego medium. I jedna z czterech tego typu kompilacji, jakie znajdziecie w ramach kolekcji „WKKM” – pozostałe to „Początki Marvela: Lata siedemdziesiąte”, „Marvel Horror” i „Co by było, gdyby…”, ale o nich innym razem – i, podobnie jak pozostałe, nie do końca spełniona, bo z brakami, które ciężko jest zrozumieć czy wytłumaczyć. Co nie zmienia faktu, że to i tak absolutnie musisz to znać i musisz to mieć, może i ramotka, ale nadal zgrabna i zacna, potrafiąca dostarczyć dobrej, nieskrępowanej niczym rozrywki. No i przede wszystkim to kawał historii komiksu.

 

Czwórka odważnych leci w misję kosmiczną, by skończyć napromieniowana i z supermocami. Pewien mężczyzna odkrywa sposób na zmniejszenie się do rozmiaru mrówki, co doprowadzi do zagrożenia dla jego życia, a potem pewna kobieta doświadcza tego samego. Naukowiec zostaje napromieniowany podczas wybuchu bomby gamma, a nastolatek zostaje ugryziony przez napromieniowanego pająka. Wynalazca zarabiający na przemyśle zbrojeniowym, będzie musiał sam zmienić się w broń, jeśli będzie miał przetrwać, a grupka nastolatków z mocami zjednoczy się za sprawą szkoły, uczącej takich, jak oni, jak radzić sobie z ich darami. Wreszcie najwięksi herosi zbiorą się w grupę, by powstrzymać wspólnego wroga, a potem jeszcze odkryją, że legendarny bohater z czasów drugiej wojny światowej wcale nie zginął, jak sądzono. A na koniec pewien oślepiony młody człowiek, który odkrywa, że wypadek wyostrzył jego pozostałe zmysły, postanowi walczyć ze złem!

 

Czyli genezy, genezy i jeszcze raz genezy superbohaterów Marvela. Fantastyczna czwórka, Hulk, Spider-Man, Avengers, Daredevil czy X-Men. Niby wszystko, co najlepsze, najbardziej znane, co tworzyło podwaliny i początki, ale… No właśnie, czegoś tu brakuje. A czego? A no debiutu Thora. Co jest dziwne, bo raz, że postać jest jedną z najważniejszych, dwa, że fabuła Avengers to jednak rzecz nakręcona przez wroga Thora i ten odgrywa w tym wszystkim niebagatelną rolę. Już mniejsze znaczenie mają tu chociażby Antman czy Wasp, a oni swoje genezy dostali, na początki Thora zaś musieliśmy poczekać po wydaniu tego tomu jeszcze trzy lata, żeby w ramach drugiej kolekcji, wydawca dorzucił jego debiut w albumie „Thor kontra Ragnarok” (ale i ten mieliśmy z nowoczesnymi kolorami). I to zgrzyta, to boli, kłuje w oczy. Bo ważne, a pożałowane i przez to tom jest niepełny…

 


… ale i tak robi robotę. Wiadomo, teraz mamy kolekcję zbierającą po kolei klasyczne numery najważniejszych serii Marvela, ale wtedy, niemal dekadę temu, to było najlepsze przedstawienie samych tych ścisłych początków. I całkiem kompleksowe. Tak, to są ramotki, tak, zestarzały się, tak w „X-Men” stan Lee miesza pojęcia i tak, te komiksy to dzieci swoich czasów, więc są tak przesycone promieniowaniem, że aż dziw, że strony nie świecą w ciemności. Ale ma to urok, fabuły są pomysłowe, podoba mi się w tym wszystkim też to, że Stan Lee stawia nie tylko na akcję, ale i na pewien realizm. Teraz się to zatraciło w Marvelu przez nagromadzenie wszelkich cudów i wielkich wydarzeń, ale początki pokazywały nam, jak wyglądałby nasz świat i nasza rzeczywistość, gdyby zaczęli pojawiać się w niej ludzie z mocami. Do tego fajnie budowane jest tu uniwersum, w którym wszystko to się łączy, a bohaterowie, trochę, jak z mydlanych oper, to jednak nie tylko herosi, ale głównie ludzie, kochający, bojący się, mający swoje złe i dobre cechy.

 

Do tego fajne, ponadczasowe rysunki, dobre wydanie… No fajna rzecz. Ze swoimi minusami, choć w „WKKM” bywały i dużo gorsze, jak choćby to, w jaki sposób wydano „Spider-Mana” Millara, ale jednak sympatyczna. Niektórych natłok tekstu i zagęszczenie akcji może zmęczyć, bo to jednak komiksy, które się czyta, a nie tylko przerzuca strony, ledwie muskając wzrokiem kolejne onomatopeje, a i trochę naiwne jest to wszystko. Ale ma w sobie tę oldschoolową magię, której w takich rzeczach się szuka.

Komentarze