Kukułcze jaja z Midwich – John Wyndham

WIOSKA PRZEKLĘTYCH

 

Nazwisko Johna Wyndhama na okładce i wszystko jasne – trzeba sięgnąć, trzeba przeczytać, mieć w zasadzie też, choć wiadomo, ważniejsze niż posiadanie, jest po prostu poznanie. Bo jeśli ceni się dobrą fantastykę, dobrą literaturę gatunkową, choć nie tylko, bo autor robił rzeczy wznoszące się ponad ograniczenia narzucone przez ten konkretny typ literatury, jego proza to coś wartego uwagi. Pozornie lekka, prosta i pomysłowa, urzeka i wykonaniem, i drugim dnem, i tym, jak nawet po tylu latach (od premiery „Kukułczych jaj” minęło już sześćdziesiąt siedem lat) pozostaje świeżą. I chociaż doskonale to znamy, widzieliśmy tyle razy w kinach (powieść doczekała się trzech kinowych adaptacji) i telewizji (serialowa wersja gościła na ekranach dwa lata temu), a także rzeczy nieoficjalnych (jak tajski film „Kawao Thi Bang Phleng”) i nie raz pewnie zachwyciliśmy, żadna z tych wersji nie zachwyca tak, jak książkowy pierwowzór.

 

To miał być dzień spokojny, radosny i przyjemny. Coroczny piknik w Midwich nie zapowiadał się na nic innego, niż był dotychczas. Wszystko zmieniło się, kiedy ludzie z niewiadomej przyczyny po prostu masowo zasnęli. To jednak dopiero początek dziwnej sytuacji, bo już wkrótce okazuje się, że wszystkie młode kobiety zaszły w ciążę, ale jak to możliwe? Na dodatek, gdy dzieci w końcu się rodzą, wyglądają niemal identycznie. Niepokojąco identycznie… Co się wydarzyło tamtego pamiętnego dnia? Kim lub czym są dzieci? I jaki mają cel?

 

Pewnie tytuł „Kukułcze jaja z Midwich” nie jest za dobrze znany przeciętnemu zjadaczowi chleba, ale kiedy powiem Wam, że na podstawie tej książki powstały trzy filmowe adaptacje zatytułowane „Wioska przeklętych”, na pewno już zaczniecie kojarzyć, co to za historia. Bo kto nie zna tej historii? Legendarna adaptacja z 1960 roku, jej kontynuacja wypuszczona 4 lata później i wreszcie wersja Johna Carpentera z 1995 roku (niesłusznie niedoceniony – do dziś uwielbiam tę produkcję i cenię sobie jej klimat), z ostatnią przed wypadkiem rolą Christophera Reeve’a. każdy, jeśli jakimś cudem nie widział, na pewno zna albo chociaż kojarzy. fajne były to filmy, lubię do nich wracać raz na jakiś czas, ale książka jest o niebo lepsza.

 

Pomysł fajny, świetna akcja, klimat… Każdy z tych niezbędnych dla tego typu – horrorów SF – opowieści znalazł się tu na swoim miejscu. Ale jest coś jeszcze lepszego i chociaż piszę o tym za każdym razem, zawsze będę podkreślał: wszystko i tak blednie w porównaniu z tym, jak Wyndham te swoje historie pisze. Operując stylem lekkim i nonszalanckim, niemalże zabawnym, swoim gawędziarstwem wciąga nas w swoją opowieść, a jednocześnie mimo takiej formy udaje mu się stworzyć i poczucie zagrożenia, i tajemnicę, i świetnie nastrój. Akcja jest konkretna, Wyndham nie rozwleka swojej historii, szybko przechodzi do konkretów, ale jednocześnie nie czuć tu pospieszania, nie czuć, żeby było za szybko czy czegoś zabrakło. Wszystko jest wyważone, a choć doskonale znamy tę opowieść, wciąż zastanawiamy się, czy jednak wszystko będzie tak samo, jak w filmach. Poza tym nawet jeśli wiemy już wszystko, Wyndham potrafi nas tak wciągnąć, że przestaje mieć to znaczenie. I chociaż nie straszy – przynajmniej mnie, ale ja, jak wiadomo, bać się horrorów nie potrafię – klimatem i siła wyrazu, zachwyca i nie pozostawia obojętnym nikogo.

 

W skrócie: po prostu doskonała, emocjonalnie nasycona, frapująca lektura z pogranicza horroru i SF. Wyważona, zbalansowana, doskonale podana, przemyślana i pełna literackiej magii, które obecnie prawie już się nie spotyka. Aż dziw, że autor dzieł tak kultowych, tak świetnie piszący i mający takie idee, w naszym kraju wciąż pozostaje dość słabo znany, chociaż to już absolutny klasyk. Dobrze, że w serii „Wehikuł czasu” w krótkim czasie wznowiono trzy jego najważniejsze powieści. No i mam nadzieję, że na tym nie koniec, ale to już, jak to mówią, czas pokaże.

Komentarze