Pan Błysk – J.R.R. Tolkien

TOLKIEN DLA DZIECI

 

Tolkien to Śródziemia, to Hobbici, Pierścieni i te sprawy. Ale czasem zdarzało mu się popełnić inne dzieła, o wiele mniej znane, acz uwagi warte. Niektóre z nich były wydane za życia („Gospodarz Giles z Ham”, „Liść, dzieło Niggle’a”, „Kowal z Podlesia Większego”), inne dopiero pośmiertnie. Do tych drugich należy „Pan Błysk”, krótka, sympatyczna historia, prosta, ale w ten najlepszy z prostych sposobów, dająca masę frajdy i radochy dzieciom i dorosłym.

 

Pan Błysk to pechowiec. Kiedy więc kupuje sobie samochód, wiadomym jest, że nic dobrego z tego nie wyniknie. A może jednak? Szybko okazuje się, że wszystko się sypie, podróż zmienia się w serię kolejnych następujących po sobie wypadków, a to dopiero początek, bo sytuacja staje się coraz dziwniejsza i bardziej szalona…

 

To było tak. W 1932 roku Tolkien kupił sobie swój pierwszy samochód, z którym miał trochę przejść. I to zainspirowało go ostatecznie do napisania opowiadania dla swoich dzieci. To opowiadanie starał się sprzedać potem swojemu wydawcy, bo czytelnicy chcieli więcej jego książek po tym, jak „Hobbit” stał się hitem, ale okazało się, że wydrukowanie historii wraz z kolorowymi obrazkami Tolkiena, stanowiącymi jednak integralną część całości wydawcy po prostu nie stać. Więc książka przeleżała ostatecznie w szufladzie do późnych lat 50., kiedy to Tolkien sprzedał rękopis. A w końcu rzecz wydana została już po jego śmierci, w 1982 roku. Zanim pojawiło się pierwsze polskie wydanie, był już rok bodajże 2008, ale dopiero teraz, szesnaście lat później, mamy wersję z ilustracjami autora i reprodukcjami rękopisów.

 

Sama rzecz jest prosta, szybka i skuteczna. Lekka lektura na raz, porównywana mniej lub bardziej słusznie do „Alicji w krainie czarów” czy prozy Beatrix Potter i Edwarda Leara, szalona, pokręcona, ale jednocześnie przyjemnie klasyczna, sympatyczna i mimo nieskomplikowanego stylu, dobrze napisana. I podobnie zilustrowana – też prosto, acz przyjemnie. I ładnie wydana. Coś, co spodoba się, jak już pisałem, i dużym, i małym. Pełne perypetii, problemów i uroku. Wdzięku także. Nie jest to najwybitniejsze dzieło Tolkiena, ale przecież nikt nie oczekuje, że będzie to rzecz na miarę „Władcy Pierścieni”, a po prostu dobra bajkowa historia dla młodych.

 

Warto. Jako mniej znane oblicze Tolkiena – choć w sumie przecież on od literatury dziecięcej, czyli „Hobbita” przecież zaczynał – i pokazujące, jak radzi sobie z dziełami nie-fantasy. A przede wszystkim jak ten na wskroś klasyczny pisarz radzi sobie z pewnym literackim szaleństwem, dla niego nietypowym. Kolejna, dziejąca się poza Śródziemiem, ale, jak wszystko Tolkiena, poznać wypada, warto i w ogóle.

Komentarze