Trzy wiedźmy – Terry Pratchett

PRATCHETT LECI SZEKSPIREM

 

W szóstym tomie „Świata Dysku”, a drugim cyklu o Czarownicach, Pratchett wziął na warsztat to, co w ten czy inny sposób prędzej czy później musi wziąć większość brytyjskich twórców z ambicjami – Szekspira. A jako, że ja za Szekspirem nie przepadam, choć doceniam, nie siadałem do lektury z drżącymi rękami. Złapałem szybko, pochłonąłem wcale nie wolniej, bo kręci mnie to, co będzie zaserwowane w kolejnym, a jednak chcę czytać po kolei i bawiłem się dobrze, nudy i zawodu nie było, Szekspir aż tak łopatologicznie i dosłownie, jak chociażby u Gaimana w jego „Sandmanie” nie jest, acz na pewno nie zaliczę „Trzech Wiedźm” do moich ulubionych odsłon cyklu.

 

Tytułowe trzy wiedźmy, czyli Babcia Weatherwax, Niania Ogg i młodsza, neurotyczna Magrat, pakują się w nie lada tarapaty. Oto pewnej ciemnej, burzliwej nocy (jakże by inaczej), dochodzi do zbrodni. Umiera król Lancre, Verence – śmierć z powodu tkwiącego w plecach noża to śmierć naturalna w przypadku władców – ale jego potomek wraz z koroną zostaje wywieziony z zamku i zanim coś mu się stanie, wpada przepadkiem w ręce wiedźm. Te zaś postanawiają dobrze go ukryć, znajdując mu nowy dom pośród pewnej trupy teatralnej.

Tymczasem rządy nowego władcy zaczynają być coraz większym problemem dla całego królestwa. Jest okrutny, jest pod wpływem jeszcze okrutniejszej lepszej połowy, jest też wręcz opętany udawaniem, że nie zabił króla, choć powinien być to dla niego powód do dumy i chwały. Wiedźmy też mu nie odpowiadają, więc chce zrobić z nimi porządek, choć robi to równie skutecznie, jak próbuje zmyć z rąk krew swojej winy. Szkody wyrządzane królestwu mogą okazać się zbyt wielkie, do odczynienia, kiedy pojawi się ratunek, więc Wiedźmy będą musiały wziąć sprawy w swoje ręce. A gdzieś w tym wszystkim błąka się jeszcze rządny zemsty, acz do niej niezdolny ze względu na swą niematerialność, duch poprzedniego władcy. I pewien śmierdzący kocur.

 

Może i nie jestem miłośnikiem Szekspira, może to i nie moja bajka, ale doceniam, jak wiele różnych terenów odwiedza w „Świecie Dysku” Pratchett. Tu zresztą nie tylko Szekspira, bo mam wrażenie, że duchy bliźniaków chodzące korytarzami to puszczenie oka do widzów „Lśnienia” Kubricka, a i sporo tu odniesień do klasyków komedii. Przede wszystkim jednak królują tu „Makbet” i „Hamlet”. Całość zaś ma typową dla Pratchetta konstrukcję – oto coś się dzieje, pojawiają się jacyś jego standardowi (albo nowi) bohaterowie, a wszystko zmierza do konfrontacji i happy endu. Wiem, można tak podsumować większość literatury, ale czytając już szóstą powieść z rzędu widać wyraźnie, że autor ma konkretny patent na wszystko co robi, coś jak wzór matematyczny i zawsze wpisuje w niego swoje kolejne teksty. Może się to zmieni (liczę np. na „Piramidy” czy „Ruchome obrazki”, jako formę przełamania, ale się okaże), może nie, ale jedni pozostanie takie samo – nadal warto będzie po raz kolejny wchodzić do tej rzeki.

 

Bo Pratchett nie tyle fabułami żyje, ile tym swoim dowcipem, ciętym językiem, satyrą, niekiedy nawet błyskotliwymi, humorystycznymi komentarzami. I fajnymi pomysłami wciśniętymi w ramy, które już dobrze znamy. Przyjemnie to napisane, lekko i niewymagająco, choć z dotychczas przeczytanych przeze mnie tomów ten miał najgorszą korektę i literówki rzucały się w oczy dość mocno, na dodatek nieco dłużej, niż poprzednio. Nadal wdzięczna i zgrabna lektura.

Komentarze