KOSMICZNY
RZEŹNIK
No więc tak. W tym moim uzupełnianiu czytania
Pająka z czasów po „Clone Sadze”, a przed Straczynskim, przeskoczyłem jeden
zeszyt „Amazing Spider-Mana” i od razu biorę się za dwuczęściową historię z
Carnage’em. Z Carnagem kosmicznym. Jak jest? Nieźle, acz nic specjalnego. Choć
doceniam, że rzecz chciała rozwinąć nieco symbiotyczną mitologię.
W życiu Petera sypie się. Nadal. Znów. Jeszcze bardziej.
Ogłoszono nagrodę za jego głowę, wszyscy chcą go upolować, MJ denerwuje to, że
Parker jeszcze bardziej się naraża, a ten i tak jest zadowolony, bo po tych
wszystkich powrotach złoli zza grobu, wydarzyło się w końcu coś dobrego:
herosi, którzy zginęli za „Onslaught Sagi” powrócili teraz cali i zdrowi i
chętnie by ich odwiedził, a tu klops. Jednocześnie w tle Robertson ma w końcu
dość tego, że JJJ uległ Osbornowi i…
A na tym nie koniec. Oto bowiem z kosmosu przybywa
Silver Surfer w odwiedziny do Alicii. Tymczasem nowe władze Ravencroft chcą
zaoszczędzić nieco kasy, więc wpadają na pomysł, żeby ograniczyć zabezpieczenia
celi Carnage’a, bo ten na pewno już przywykł i nie będzie przecież cały czas
sprawdzał, czy jest tak samo odcięty od świata, jak dotąd. No a jednak
sprawdza, wydostaje się na wolność i zaczyna rzeź. Ale pech chce, że spotyka
Silver Surfera, którego symbiont się boi, bo ma z nim jakąś wspólną przeszłość,
a z tego strachu porzuca swojego nosiciela i łączy się z Surferem. No i jak
teraz Pająk ma go pokonać?
Tylko dwa zeszyty, a napchał tu scenarzysta akcji,
wydarzeń i nawiązań. I zbędnie. Z tym komiksem jest taki problem, że sam w
sobie naprawdę jest fajny, niestety DeFalco zapragnął przegadać go do granic
możliwości. A gada za dużo bez żadnego znaczenia, nie pogłębia to rysu postaci,
nie rozwija opowieści. Jedynie gdy opowiada o symbiontach coś to wnosi, ale
czytelnik jest już zmęczony. Trochę szkoda, z drugiej jednak strony historia
nie ma za wiele do opowiedzenia. To taka wariacja na temat Carnage’a, szalona w
zamyśle, ale nieszczególnie pomysłowa. Gdyby zrobić z tego pokręcony event z
jajem, mogłoby być ciekawiej. Tak wszystko toczy się za szybko, a jednocześnie
dłuży przez to całe gadanie. Ot taki paradoks.
Graficznie za to jest miło. Bennet, który teraz
jest świetnym rysownikiem (spójrzcie na „Nieśmiertelnego Hulka”) wtedy operował
prostszym stylem, kojarzącym się nieco z Salem Buscemą, ale wypadało to nieźle,
mimo nazbyt intensywnego koloru. I taka jest całość, tu i tam przesadnie
intensywna (a już reakcje MJ to w ogóle histeria, która do niej nijak nie pasuje, bo lepiej reagowała w gorszych momentach), przegięta, ale niezła. Raczej przeciętniak, niż coś wartego uwagi,
jednak przeczytać można, jeśli pajęczaka się lubi.
Komentarze
Prześlij komentarz