WAGINA CAŁYM MOIM ŚWIATEM, czyli monolog o waginie
Carlton Mellick III to taki gość, który chyba
chciał kiczem, tandetą, seksem i przemocą zrównać się, jeśli nie pobić
dokonania legendarnego studia Troma – tak, tego od filmów „Toxic Avenger”, „Surfujący
naziści muszą umrzeć” czy „Barbarzyńska nimfomanka w piekle dinozaurów”. Tromie
udało się przejść do historii, każdy coś tam ich kojarzy, choć pewnie większość
żadnego z tych filmów nie widziała, a fani horrorów znają legendarną już scenę
wysysania mózgu przez słomkę z „Bloodsucking Freaks”. A Mellick… Cóż, Mellick
sławy nie zdobędzie, będzie o nim pamiętać wąska grupa miłośników literatury
bizarro – zresztą chyba od samego początku tylko oni coś tam go kojarzą –
uznania tym bardziej. A jednak jego „Nawiedzona wagina” – chyba najsłynniejsze
z jego dzieł – jakkolwiek absurdalnie by nie brzmiała i jakim absurdem by nie
była, a jest, pewien swój urok posiada i jeśli lubicie pokręconą, chorą i
szaloną literaturę, a fakt niezbyt dobrego pisarstwa Wam nie przeszkadza, o
dziwo warta jest uwagi.
Głównym bohaterem książki jest Steve, facet, jakich
wielu, który ma nietypową kobietę. Stacy, bo o niej mowa, jest miłością jego
życia, ale oboje mają seksualne problemy: odkąd tylko pamięta, Stacy ma
nawiedzoną pochwę. Jej to nie przeszkadza, czuje się inna, wyjątkowa, on jednak
ma problem kochać się z nią, kiedy słyszy szepty umarłych dobiegające z jej łona,
a gdy jest w niej, czuje ich oddechy. Wszystko zmienia się pewnego dnia, kiedy
w trakcie pieszczot z dziewczyny wydostaje się szkielet. Kościotrupa co prawda
udaje się im pokonać, jednak Stacy zaczyna być coraz bardziej ciekawa tego, co
dzieje się w jej wnętrzu, a gdy Steve w jej waginie dostrzega światło, jakby
końca tunelu, namawia go by wszedł do niej i zbadał cały fenomen. Chłopak, choć
niechętnie – wiadomo, nie kręci go to, ale dla nie zrobiłby wszystko – decyduje
się na wyprawę w głąb jej ciała i…
Rozdarta to książka, oj rozdarta. Widać, że Mellick
lubi pisać o seksie, ale tu pojawia się pewien zasadniczy problem. Nie wiem czy
to wina samego autora, czy może przekładu, ale wulgarność opisów, ich kiczowatość
i dobór słów na przedstawienie niektórych rzeczy bywa tragiczny. Z zażenowaniem
czytało się te momenty, co też podkreślała „wyobraźnia” autora, ale jednocześnie
kiedy doszliśmy do tych ciekawszych rzeczy, jak wyprawa w głąb ciała i wędrówka
po świecie, który czekał tam na bohatera (nie spoileruję za dużo, to a nawet więcej
zdradza Wam już pierwsze zdanie blurba tej książki) robi się naprawdę nieźle i
z całkiem udanym klimatem. Okej, ten klimat to raczej na zasadzie naszej
czytelniczej wyobraźni i tego, co sami sobie dopowiadamy, bo Mellick pisze
bardzo prosto i niewymagająco, dzięki czemu nie przynudza, ale jednak.
Całkiem nieźle wybrnął autor z problemu o czym tu można
opowiedzieć w historii o nawiedzonej waginie. To nie rzecz w stylu japońskiej
legendy, która zapoczątkowała festiwal Kanamara Matsuri ani ogólnie tematyki vagina
dentata, z których mocno czerpie (to nie są drugie „Zęby” jakby ktoś
pytał), a w sumie takie backroom tyle, że w ciele. Mógłbym doszukiwać się w tym
odległych analogii, sugerować, że Mellick w opisach niektórych scen wykorzystał
wizerunek maszkaronów Sheela na Gig, a całość swojej koncepcji skopiował z
tradycji vagina loquens, ale nie sądzę, by gość, który jednak tak płytko
podchodzi do tematu (ta książka aż się prosiła o satyryczną alegorię gynofobii,
na której można by zbudować głęboką nie tylko fizycznie, ale i metaforycznie
przypowieść o mężczyznach, ich lękach, nadziejach i pokoleniowych zmianach)
liznął kwestie budownictwa typowego dla Anglii i Irlandii czy poznał coś z francuskiej
literatury z XIII wieku czy powieści „Les bijoux indiscrets” Denisa Diderota. Prędzej widział durną komedię „Mrówki w gaciach”, gdzie penis rozmawiał z
głównym bohaterem. U niego pochwa szepcze, jest nawiedzona, a to prowadzi do
wielkiej i niebezpiecznej wyprawy do niemal opuszczonego, zamieszkałego przez szkielety
i pewną dziewczynę świata, który nie powinien istnieć. I chociaż to pusta i
prosta wyprawa, ma niezły nastrój i pewien tandetny urok.
Poza tym rzecz czyta się mega szybko. Wersja papierowa
jest już niedostępna, ale liczyła sobie sto stron z kawałkiem, ot żeby łyknąć
to dosłownie w jedno popołudnie i znaleźć jeszcze czas na jakąś inną lekturę. Żadne
to arcydzieło, ale… No ja lubię takie absurdy, takie szaleństwo. Lubię głupie
pomysły przekute w coś co w pewnym sensie ma jakieś ręce i nogi. Żal, że to
jednak tylko tyle, jeszcze jedna literatura bizzarna, seks i przemoc dla samego
seksu i przemocy, choć miało to zadatki na satyrę z ambicjami. Ale przeczytać
można. I nawet znaleźć w tym wszystkim nieco frajdy.
Lektura na jedno popołudnie, fakt. Aczkolwiek mnie męczyła i mimo małego gabarytu musiałam sobie dawkować. Chyba jestem jednak zbyt odporna na taką głupotę. Ode mnie dostałą 3/10 a to głównie dlatego, że doceniam pomysł na tajemniczą krainę umieszczoną w ciele człowieka. Muszę przyznać, że pomysłowe, dziwne ale interesujące w swojej dziwności. Tylko warsztat Autora trochę kuleje. Zwłaszcza w pierwszej połowie książki... Bardziej bym rzekła, iż jest to bizzaro groteska z elementami erotycznego horroru ;)
OdpowiedzUsuń