OWCE I
WILKI
Każdy gatunek ma swojego reprezentanta idealnego.
Taką powieść, film, komiks czy grę, która stanowi wzorzec. Coś, co naśladować
powinni inni autorzy, coś, do czego porównywać się będzie każde inne dzieło i
coś, co każdy czytelnik / widz / gracz powinien poznać, niezależnie od
preferencji gatunkowych. Nawet thriller ma taki tytuł, choć patrząc na to, jak
współcześnie prezentuje się ten gatunek, można by wątpić, że ma cokolwiek
wartościowego. A ma. Sporo. Ale żadne dzieło stricte reprezentujące gatunek dreszczowca
psychologicznego (nie mówię o ambitnej literaturze z wyższej półki, dla której
gatunkowe elementy są metodą, a nie celem samym w sonie) nie jest tak
doskonałe, jak „Milczenie owiec”. I okej, może i powieść ma swoje minusy, ale i tak pozostaje najdoskonalszym
generycznym dziełem o seryjnych mordercach, jakie literatura ma do
zaoferowania. Kino zresztą też.
Buffalo Bill – takim mianem okrzyknięty zostaje
seryjny morderca, który porywa, morduje i odziera ze skóry młode kobiety przy
tuszy. W śledztwo w jego sprawie zaangażowana zostaje Clarice Starling,
stażystka FBI, której zadaniem staje się wydobycie pomocnych w całej sprawie
informacji od Hannibala Lectera, mordercy, kanibala, ale i psychiatry,
odsiadującego wyrok wielokrotnego dożywocia. Lecter zamierza jednak ugrać na
tych spotkaniach coś dla siebie. W zamian za informacje, poznaje kolejne
fragmenty życia Clarice, jednocześnie wciągając ją w psychologiczną grę, która
obnaża coraz bardziej motywy i lęki młodej kobiety. Do czego jednak to wszystko
doprowadzi? Kto i dlaczego morduje? I jaki koszmar dopiero czeka na wszystkich?
Jeśli miałbym do czegoś porównać tę powieść, byłby
to „Władca pierścieni”. Jakim niby cudem? Choćby na podstawie relacji łącznych
obie powieści z ich poprzednikami. „Władca pierścieni” to nic innego, jak
schemat z „Hobbita”, nieco odmieniony i podkręcony, z jeszcze lepszym wykonaniem
i dopracowaniem poszczególnych motywów. To samo mamy tu. Jak „Czerwony smok”,
tak i „Milczenie owiec” to opowieść o tym, jak agent / agentka musi w pewnym
stopniu połączyć siły z przebywającym w areszcie psychopatą, żeby dopaść
innego, a jednocześnie ów psychol prowadzi swoją grę, która okaże się bardzo
niebezpieczna w skutkach. Te skutki są nieco inne, choć ostatecznie i tak
prowadzi to do konfrontacji z poszukiwanym mordercą (a przy okazji w obu
powieściach dość szynko dowiadujemy się kto zabija, bo sednem jest nie to kto
to robi, a dlaczego i co siedzi w jego głowie).
W „Milczeniu owiec” jednak Harris jeszcze mocniej
idzie w psychikę. Psychikę mordercy, ale i śledczych, a zwłaszcza Starling,
której przeszłość skrywa pewne traumy. Nie są to traumy na miarę współczesnych
powieści z gatunku, a zwłaszcza tych skandynawskich, więc nie są przegięte i przesadzone.
Króluje tu realizm, prawdopodobieństwo i fascynujące wnikanie w ciemną stronę
natury. Do tego w tym tomie Harris dorzucił spotów akcji, konkretnych
dynamicznych wątków, w których jest napięcie i klimat, a nawet jeśli przedobrzył
z chęcią zaskoczenia w pewnych fragmentach, całość wyszła i tak
znakomicie i pozbawiona tej sensacyjnej przesady, jaką mieć będzie jej kontynuacja.
Świetnie przy tym napisana, nastrojowa, mocna, thrillerowo-horrorowa (rzecz
zdobyła Bram Stoker Award, czyli wyróżnienie dla powieści grozy i Anthony Award
– nagrodę dla kryminałów – oraz nominację do World Fantasy Award, choć nie ma
tu fantastyki). Coś dla tych, którzy lubią literaturę z dreszczykiem, a
jednocześnie chcą czegoś dobrego. Więc nie dla tych, którym podobają się
współczesne thrillery. Wzorcowa, niemalże koronkowa robota. Przeczytajcie, a
potem olejcie całą resztę typowych przedstawicieli gatunku, bo nie będą już
wiele warte. Szkoda tylko, ze Harris potem już takiego poziomu nie utrzymał, dalej
rozwijając swoje uniwersum.
Komentarze
Prześlij komentarz