Elecboy #1 – Jaouen Salaün

SZTMAPABOY

 

Jaouen Salaün na polskim rynku debiutował już jakiś czas temu, ale w końcu się wziąłem, przeczytałem i… Na pewno sporo dobrego wizualnie dla fanów europejskich komiksów środka z gatunku szeroko pojmowanej fantastyki, a już science fiction w szczególności. Fabularnie już nie tak. Bo „Elecboy” to lektura typowa, przez pierwszą połowę sztampowa, rzemieślnicza bardziej, niż artystyczna, ale nie mówię, że zła – po prostu niezła robi dopiero się w drugiej części, wcześniej to taki średniak, jakich masa. Więc najbardziej wchodzi to graficznie, coś w tych ilustracjach, mimo sporej ilości komputerowego wspomagania, wpadło mi w oko, kupiło mnie i podnosiło poziom przyjemności płynącej z odbioru tego albumu.

 

Akcja komiksu zabiera nas do roku 2122. Coś się wydarzyło, coś stało, świat upadł, zmienił się w iście rodem z „Mad Maxa”. A gdzieś w tym wszystkim kosmiczno-mitologiczne bóstwa maczały swoje kto wie czy nie technologiczne palce. Po tym maczaniu zostały niedobitki żyjące w skupisku, w którym o wodę trzeba walczyć z niegościnną naturą, pośród bestii, których trzeba unikać i ze zdziczeniem, jakie dosięgło ludzi.

To właśnie w takiej rzeczywistości, wśród wspólnoty, która stara się jakoś w tym wszystkim przetrwać, żyje młody Joshua. I ten Joshua kocha się w siostrze miejscowego gangstera/przywódcy, można by rzec. Z tym, że z dziewczyną spotykać się w ogóle nie powinien. Wszystko przez tajemnice, jakie kryje jego ojciec, jakie skrywają też jej bliscy. A przede wszystkim sekret, jaki kryje się w samym Joshu. Sekret, który z jednej strony pakuje go w coraz gorsze tarapaty, a z drugiej pomaga mu się z nich wyrwać. A gdzieś w tym wszystkim znów działają bóstwa, chcące… No właśnie, czego?

 

Początki mojej komiksowej edukacji, te lata, kiedy na komiksach się wychowywałem przecież, to był przełom XX i XXI wieku. Więc okres istnienia wydawnictwa TM-Semic, kiedy to polscy czytelnicy dopiero poznawali amerykańskie zeszytówki superhero, „Kaczora Donalda” i wciąż pamiętanych i obecnych komiksów europejskich, które na pewien czas co prawda z rynku zniknęły, ale zaczęły wkrótce wracać. Więc chowałem się na „Donaldzie”, „Batmanie”, „Spider-Manie”, „Lobo”, ale i „Thorgalu”, „Yansie”, „Szninklu” i do dziś komiks europejski dla mnie to albo właśnie taka fantastyka, albo te komediowe serie dziecięce, jak „Smerfy” czy „Asteriks”. Więc sentyment mam, lubię i chętnie sięgam. No a „Elecboy” to kolejne tego typu dzieło, które może mniej wpasowuje się w te moje oczekiwania, bo jednak ani ja za postapo nie przepadam, ani za taką typowością gatunkową, ale wciąż daje rade.

 


Fabularnie nieźle jest, ale na kolana historia nie zwala. Ot, jak to w takich komiksach jest na co dzień. Zawsze jakoś ta komiksowa fantastyka wypadała dla mnie lepiej graficznie, niż fabularnie. Czytałem „Thorgala” i treść zachowawcza, postać dość płaska, ale ilustracje obłędne. I tak samo miałem z innymi seriami. I „Elecboy” też do nich należy, choć z obłędnością rysunków bym tu nie przesadzał. Treść, jak treść, są ciekawe pomysły, jest akcja, ale wszystko to posklejane zostało z klisz gatunkowych bliskich „Mad Maxowi”– a przynajmniej tym jego słabszym częściom, od dwójki wzwyż – pożenionych z klasyką: „Romeo i Julia”. Potrafi to zagrać na tkwiących w nas odniesieniach, nostalgii może, ale czasem nie zaszkodziłoby więcej oryginalności. A na pewno nie zaszkodziłoby mniej sztampy, frazesów (dobry pomysł miał wydawca, żeby to w podwójnych tomach wydawać, bo po pierwszym w życiu nie sięgnąłbym po ciąg dalszy). Acz nie zmienia to faktu, że nieźle się to czyta i pochłania całkiem szybko.

 


I bardzo przyjemnie ogląda. Rzecz jest całkiem realistyczna, spora w tym też zasługa wspomnianego komputerowego wspomagania, tricków etc., ale nawet kreska jest tu typowo dla europejskich komiksów realistyczna, dopracowana, klimat fajny i przyjemny, dobrze oddający to, co oddawać ma – udane kolorowanie sprzyja mu jak najbardziej. I ogólnie, tak po prostu, wszystko to w oko wpaść potrafi. I dostarczyć przyjemności.

 

Jeśli lubicie takie historie, możecie sięgnąć. Idealnie nie jest, oryginalności w tym niewiele, ale rzemieślniczo wykonana zabawa na dobrym poziomie jest zapewniona. Zresztą to dopiero pierwszy tom, dalej może być lepiej. Na razie jest całkiem, całkiem, bez zawodu. No i bardzo ładnie wszystko to zostało wydane, a to też nigdy nie jest bez znaczenia. Ale do ciągu dalszego i poznania zakończenia tej historii jakoś się nie palę. Może kiedyś, na razie jednak wolę w inne wejść rzeczy.

Komentarze