New X-Men #2: Piekło na Ziemi – Grant Morrison, Frank Quitely, John Paul Leon, Phil Jimenez, Ethan Van Sciver, Igor Kordey

KOSMICZNE ZAGROŻENIE

 

Drugi tom „New X-Men” to materiał w większości w Polsce wcześniej nieznany. Pierwsze cztery jego zeszyty pojawiły się w albumie „Imperialni” kolekcji „WKKM”, ale reszta to rzecz zupełnie świeża i w końcu pozwalająca nam dalej wejść w wizję Morrisona. A ta wizja jest fajna, nadal mam ten sam zarzut, że mimo olbrzymiej stawki, jakoś jej tu nie czuć – tragedia w postaci wymordowania szesnastu milionów mutantów, choć czasem wspominania, w zasadzie nie ma konsekwencji dla świata Marvela ani nie wywołuje żadnych emocji, w samych bohaterach także, podobnie ma widać tu reperkusji związanych z wątkiem Sublime’a, a gigantyczne zagrożenie ze strony Shi’ar wcale gigantyczne się nie wydaje, ale… No nadal bardzo dobrze się to czyta, nadal to dobra rozrywka. I nadal nie umiem przekonać się do Fantomexa, acz i tak przyjemnie się czyta akcję z nim.

 

Z powodu działań Cassandy Nova zginęło szesnaście milionów mutantów, ale to dopiero początek jej planu. Gdy tajemnicza choroba roznosi się wśród uczniów szkoły profesora Xaviera, Cassandra w ciele Xaviera podstępem przejmuje władzę nad imperium Shi’ar i wysyła krążownik w kierunku Ziemi – cel jest jeden: zniszczyć mutantów, którzy mają stanowić zagrożenie chorobowe dla wszystkiego, co istnieje i jedynie ich wytępienie może przynieść ratunek. X-Men i ich uczniowie będą musieli stawić czoła kosmicznym siłom, pozbawieni pomocy Charlesa, który uwięziony w ciele Cassandry, umiera powoli na choroby, które siostra mu zostawiła…

 

W przypadku poprzedniego tomu pisałem, jak wątek śmierci 16 milinów mutantów przypomina wątek z bombą atomową w szóstym sezonie serialu „24 godziny”. Teraz jest to jeszcze bardziej widoczne, bo podobnie jak tam, gdyby co jakiś czas nie było to przypomniane w tle, pewnie nikt by o rzezi nie pamiętał. I podobnie jak tam, mimo wielkiej tragedii, w kilka chwil wszyscy przechodzą nad tym do porządku dziennego, świat żyje, jakby nic się nie stało, mutanci tak samo i w zasadzie nie ma tu żadnych konsekwencji tych wydarzeń. Stało się, bywa. Claremont i inni potrafili z wątku czystki jakiejś grupy czy pojawienia się wirusa zrobić coś, co mocniej zapadało w pamięć, a i wywoływało sporo emocji i tu mi tego brakuje. Więcej emocji jest za to w krótkiej historii o zmutowanym chłopaku, gdzie głównym bohaterem jest Xorn. Ale to tylko kropla, a szkoda, bo widać, że Morrison jak chce, potrafi.


 

Ale też widać tu coś jeszcze. W dalszej części, gdy na scenę wkracza Fantomex, czyli postać wzorowana na Fantomasie, ale… no nie da się nic poradzić, widać, że to kreacja wtórna względem Gambita i właśnie takich czerpanych ze wszystkich stron, odtwarzanych motywów jest w serii dużo. Trochę brak tu pomysłowości, bo nawet jak Morrison je odmienia, wykręca, nadal widać, że to to samo, co już było, co znamy, tylko dla niepoznaki przystrojonych masą ozdobników. Nadal się to naprawdę dobrze czyta, Morrison wyciska z tematu wiele dobrego, ale często jestem przy tej serii rozdarty. I podoba mi się to wszystko, i jednak czuję trochę zawodu. No ale w tej serii wszystko jest rozdarte – między epickie fabuły, wymagające większej uwagi, a chęć, by wszystko było niezależne, między coś świeżego, a odtwórstwo i między świetne rysunki (Quitely), a aż kłujące w oczy (Lenon). Nadal to jedna z najbardziej wartych uwagi serii / runów o mutantach wydanych na polskim rynku, ale jednocześnie nie brak też o wiele od niej lepszych.

 

Komentarze