Karate Kid: Legendy

KARATE KID 6

 

Wiadomo, że musiałem obejrzeć ten film. Nie spodziewałem się po nim niczego dobrego, ale stare „Karate Kid” to jedna z tych rzeczy, na których się wychowałem, a „Cobra Kai” okazała się jednym z najlepszych seriali ostatnich lat, więc musiałem i nową kinową odsłonę. Czy żałuję? Czy się cieszę? Na to nie da się jednoznacznie odpowiedzieć. Nie da się bowiem ocenić tego filmu tylko w jeden sposób: jako kolejny reboot wypada nieźle, umie zagrać na sentymencie i pod względem klimatu wypada nieźle, oceniając jednak jako po prostu film nie da się nie zauważyć, że fabuła jest pretekstowa i sztampowa, za szybko poprowadzona, z dziwnymi i niepasującymi elementami, a walki przesadnie podkręcone. Ale oglądało mi się to nieźle, trochę tam te nostalgiczne struny zostały trącone, chociaż gdzieś temu do „Cobra Kai” i… No i dla fanów „Karate Kid” „Legendy” to coś, co mogą traktować zarówno jako bezpośrednią kontynuację filmów, jak i serialu, a wręcz całej franczyzy i nic nie stracą, nie znając „Cobra Kai” chociażby.

 

Li Fong, nastoletni uczeń pana Hana przeprowadza się wraz z matką z Pekinu do Nowego Jorku. Tu szybko nawiązuje znajomość z córką właściciela pizzerii, który ma problemu z gangsterami i chce mu pomóc, ale źle się to kończy. Teraz to więc na Fongu spoczywać będzie odpowiedzialność by uratować pizzerię, a że wiąże się to z turniejem walki, w którym jednym z jego rywali będzie były dziewczyny od pizzy, do którego Fong ma też osobiste urazy, chłopak rzuca się w wir przygotowań…

 

Zacznijmy od tego, co mi tu zgrzyta. To, że treść jest sztampowa to w zasadzie nie jest problem, bo cała ta seria taka była w każdym jej rozdziale. Czasem udawało się coś z tego wycisnąć („Cobra Kai”), czasem pogrążało się straszliwie (remake – ten był dużo gorszy niż „Legendy”), ale oryginalności w tym nie było. Problem z fabułą tego filmu jest taki, że powstała produkcja zdecydowanie za krótka. Gdyby tak dodać z pół godziny, rozciągnąć niektóre elementy, rozbudować, nie tak spieszyć się tak, podbić stawkę… Bo może i jest dramatycznie, ale w całym turnieju walki nie czuć żadnego znaczenia. jest i tyle. nie ma stawki, nie ma napięcia, nie ma niepewności, wszystko jest oczywiste – wiadomo, takie być musiało, ale nie w ten sposób, bo przyspieszenie akcji pod koniec po zbędnym rozciąganiu jej na początku sprawia, że walka kończy się, zanim możemy się w nią wczuć i coś poczuć w związku z tym. Brakuje balansu, ale jest w tym coś jeszcze: przedobrzenie. Są tu nieprzekonujące elementy starć, które wyglądają strasznie sztucznie i przesadnie, a te iście growe efekty, które czasem atakują nas z ekranu nie pasują tu do niczego w zasadzie. No i brakuje w tym wszystkim logiki czy spójności, wątki z Miyagim są mocno naciągane, ale…

 

Ale i tak ogląda się to nieźle. Żeruje na nostalgii, a pewnie, ale tego właśnie chciałem. Trochę za długo rzecz zwleka z wrzuceniem do fabuły Daniela, ale na koniec dorzuca coś jeszcze, wywołując na napisach uśmiecha na mordach, tych, którzy się nie spodziewali, ale mieli nadzieję. A mi podoba się, że tu łączą się wszystkie w zasadzie twory z serii – filmy, remake, który staje się przez to kontynuacją klasycznej serii (choć tego łączenia jakoś nie czuć i równie dobrze postać Hana mogłaby być całkiem nową, graną przez tego samego, starego dobrego Jackiego Chana), serial… Poza tym twórcy starali się by rzecz, choć stricte współczesna miała nieco ejtisoweo vibe’u, nieźle operują światłem i cieniem, a ostateczne starcie na dachu wieżowca na tle zachodzącego słońca jest o tyle wizualnie kiczowate, co i przyjemnie oldschoolowe. O aktorstwie nie ma się co prawda co wypowiadać (acz cieszy Joshua Jackson w sporej roli, bo dawno go na dużym ekranie nie widziałem, a Wyatt Oleff wybija się na tle reszty, chociaż ma wykurzającą rolę), ale dorzuciłbym tu parę twarzy z dawnych lat, które w serialu się pojawiły. Mamy jednak, co mamy.

 

Bałem się, że będzie gorzej (scenarzysta zaserwował nam np. „Gęsią skórkę 2”), po cichu liczyłem, że będzie lepiej (reżyser współtworzył świetne „The End of the F***ing World”), w ostatecznym rozrachunku dostałem jednak rzecz nienajgorszą. Mocny przeciętniak, w którym, jak widać powyżej, każdy plus równoważony jest pewnym minusem, ale który przez półtorej godziny nie nudzi i jednak fanom dostarcza pewnej przyjemności. Nie jest to taka przyjemność, takie guilty pleasure, jak „Cobra Kai”, ale, choroba, chętnie zobaczyłbym coś jeszcze z uniwersum. I żeby William Zabka dostał znów swoje pięć minut, bo jego postać ma potencjał.

Komentarze