„Amazing Spider-Man: One Moment In Time” to powrót serii do bardziej obyczajowych wydarzeń, a zarazem próba ostatecznego wyjaśnienia tego, co zmieniła opowieść „One More Day”. Próba całkiem sympatyczna, choć jednocześnie daleka od bycia spełnioną i naprawdę udaną. Ale dobrze dopełnia tego, co ostatnio mieliśmy po polsku w piątym zbiorczym tomie runu Straczynskiego.
Mary Jane w końcu odwiedza Petera i chce porozmawiać
o ich życiu. Zaczynają wspominać wydarzenia sprzed kilku lat, kiedy to nadszedł
dzień ich ślubu, który się nie odbył. Co wtedy się wydarzyło? Czemu tamte
wydarzenia potoczyły się tak, a nie inaczej? I co to wszystko będzie oznaczało
dla chwili obecnej?
Po prawie 100 zeszytach, kiedy to zakończyła się era
Straczynskiego i doszło do paktu z Mephisto, w końcu twórcy Pająka postanowili
odpowiedzieć na postawione w finalnej opowieści tego scenarzysty pytania.
Pytania, których namnożyło jeszcze „Brand New Day” i Dan Slott, niepotrafiący powstrzymać
się często od nadmiernego epatowania pomysłami. Pomysłami, trzeba to zauważyć,
wtórnymi i kopiowanymi z prac jego poprzedników.
Komiks zaczyna się sceną, w której poznajmy co MJ wyszeptała na ucho Mephista w ostatnim rozdziale „One More Day" i jest to właściwie najlepszy moment zeszytu. Potem fabuła plącze się coraz bardziej i coraz więcej rzeczy do tej pory jasnych, przestaje takimi być. W pewnym momencie trudno jest się nawet pozbyć wrażenia się, że Quesada nie do końca zapoznał się z tym, co zrobili poprzednicy. I trochę to kuleje, ale nie wypada wcale źle, a im więcej razy czytam ten album (w tej edycji mamy twardą oprawę i obwolutę, co przy czterech tylko zeszytach wydaje się zbędne, ale cóż), lepiej mi wchodzi.
Za to bardzo udana jest ta część fabuły, nawiązująca do
wydarzeń znanych z czasów czarnego symbionta, jeszcze zanim ten stał się
Venomem, i przedstawienie na nowo historii Petera i MJ, oraz tego, jak nie
doszedł do skutku ich ślub. Ma ona swój niezaprzeczalny oldschoolowy urok,
także pod względem mocno klasycznych, uproszczonych, choć jednocześnie
niestroniących od współczesnej kolorystyki (na szczęście stonowanej) rysunków, pomieszanych z przedrukami klasyki.
A skoro o szacie graficznej mowa…
Ilustracje Quesady (który tym razem napisał też całą opowieść) we współczesnych scenach nie są może na poziomie „Miecza Azraela" czy „Diabła Stróża", ale są bardzo udane. Mają i klimat, i odpowiedni ciężar – a przecież nie brak w nich też ładunku emocjonalnego, którego poskąpił nam scenariusz. Reszta jest prostsza, cartoonowa i jednocześnie ani do końca w klasykę nie idzie, ani też w nowoczesność, ale stanowi udany pomosty między jednym i drugim.
Ostatecznie jednak album wydaje się czymś zbędnym, z nie do końca pociągniętym wątkiem - brak konsekwencji akcji Petera związanych ze ślubem jednak trochę boli. A jednak mimo tej pewnej zbędności, czytało się go naprawdę dobrze i tego nie
można mu odmówić (tak samo, jak i lekkości i udanych scen z emocjonalną nutą). Straczynski (na rozkaz i z pomocą Quesady, ale ejdnak) zakończył swój run, jak zakończył, i z perspektywy
czasu widać, że nie trzeba było niczego tłumaczyć, że lepsze byłyby pewne niedomówienia, które tu w większości znikają. Niemniej nadal jest to udana historia i fanom polecam ją szczerze i bez
wahania, nawet – ot paradoks – jeśli poczują się zawiedzeni.
Komentarze
Prześlij komentarz