Marvel Knights Spider-Man, tom 2 – Roberto Aguirre-Sacasa, Matt Fraction, Sean McKeever, Angel Medina, Clayton Crain, Ramon F. Bachs, Sean Chen

SENSATIONAL SPIDER-MAN

 

Wydanie tego tomu razem z piątym tomem „Amazing Spider-Mana” Straczynskiego i ucieszyło mnie, i zirytowało. Zirytowało, bo jednak dwa komiksy w sporej cenie na raz to nigdy nie jest powód do zadowolenia, przynajmniej dla portfela, ucieszyło, bo to jednak zawsze kolejny „Pająk” do kolekcji, a na dodatek „Pająk”, który przeplata się z tym albumem od Straczynskiego, więc tym lepiej, że mamy oba na raz. A sam komiks? Dobry jest, fajna, chociaż wtórna zabawa, z przyjemną w większości przypadków szatą graficzną i niezłym wydaniem. Niezłym, bo Egmont ze składem się nie popisał i źle wydrukował niektóre rozkładówki, co potrafi zirytować, ale cóż począć, jest co jest i raczej na poprawione wydanie bym w tym wypadku nie liczył.

 

Jeśli chodzi o fabułę, to coś dziwnego dzieje się ze zwierzęcymi wrogami Pająk. Dziczeją. I nie tylko oni - Pająk też czuje dziwny zew, MJ chwyta za nóż, ciotka May staje do walki z wilkołakiem, a Peter, jako Pajęczak, będzie musiał podjąć morderczą walkę z wrogami, na jaką nie jest gotowy. Na tym jednak nie koniec, bo już wkrótce wybucha wojna między bohaterami, gdy rząd wciela w życie ustawę o rejestracji superbohaterów. Peter zajmuje swoją stronę, ale nie wie jeszcze na co się naraża. Wrogów przybywa, pojawiają się nowe problemy, choćby z Eddiem Brockiem, a na odpoczynek nie ma nawet cienia szansy…

 

Chociaż ten tom wyszedł po polsku, jako „Marvel Knights Spider-Man” w rzeczyiwstości nie zbiera zeszytów tej serii, jak robił to tom poprzedni, a numery cyklu „Sensational Spider-Man”, konkretnie numery 23-40, bez ostatniego, 41. Dlaczego? Historia tego tytułu zaczęła się lata temu, bo jeszcze w czasach niesławnej drugiej „Sagi klonów”, kiedy to powstał nowy magazyn z Pająkiem, „Sensational Spider-Man”. Rzecz była solowym projektem Dana Jurgensa i miała tchnąć trochę życia w dogorywającą serię. Co po części się udało, a samo pismo przetrwało ponad trzydzieści numerów. Potem, już w XXI wieku, na rynku pojawił się „Marvel Knights: Spider-Man”, gdzie Mark Millar opowiadał w sposób dojrzalszy i poważniejszy nowe, niby niezależne, ale jednocześnie mające wpływ na ogół przygody, a po nim przejął go Reginald Hudlin. Ale tytuł ten przestał istnieć po 22 numerach, wraz z crossoverem „The Other”, przeistaczając się w drugi volume „Sensational Spider-Mana”, zachowując jednak starą numerację. I to właśnie numery od 23 wzwyż stanowiły ciąg dalszy. A co do numeru 41 to już jest to jednocześnie część opowieści „Jeszcze jeden dzień”, która w całości została wydrukowana w piątym tomie „Amazing Spider-Mana” Straczynskiego, więc przedrukowywać tu jej nie było sensu, jak i nie przedrukowano w poprzednim tomie numerów wydanych w czwartym tomie runu Straczynskiego.

 

No to skoro jedną ciekawostkę mamy za sobą, pora na drugą. Ten tom częściowo kiedyś już wyszedł po polsku. swego czasu mieliśmy testową kolekcję komiksów o Spider-Manie. Wyszły wówczas cztery tomy – a wśród nich „Saga klonów”, dziejący się po wydarzeniach z tego albumu „Całkiem nowy dzień” no i właśnie „Zdziczenie”, które tu, przełożone jako „Dzikość”, otwiera tom. Cała reszta to jednak zupełnie nowy, świeży, wcześniej polskim czytelnikom nieznany materiał. Ale to, co pisałem już odnośnie tamtego komiksu, można i odnieść do całości tego albumu. A co konkretnie?

 


A to, że już pierwsza historia pokazuje nam, jaki to będzie run. Roberto Aguirre-Sacasa, którego bardziej znamy chyba z seriali telewizyjnych, niż komiksów, nie stawia na oryginalność, a akcję. Jego fabuły to nic innego, jak powielanie schematów, „Dzikość” to nic innego, jak powtórka z „Torment”, a reszta to po prostu wrzucanie znanych wrogów, granie na sentymentach wpasowywanie tego wszystkiego w wydarzenia „Wojny domowej” i jej konsekwencji. Dzieje się tu dużo, pojęte też zostają tematy, na które chyba większość czekała, jak wątek Eddiego, a całość całkiem fajnie przeplata się w wydarzeniami eventu i „Amazing Spider-Mana”. Do tego scenarzysta opowiada swoją historię w iście filmowym stylu, z gościnnym udziałem, całkiem sporej ilości komiksowych gwiazd. Ambicji w tym niewiele, w zasadzie żadnych, na tle albumu Straczynskiego wypada to jednak blado, ale jako komiks rozrywkowy jest po prostu fajne. I nieźle przedłuża przyjemność z czytania wydarzeń „Wojny domowej” i równocześnie wydanego „Amazinga”. I to jest chyba największą atrakcją, jaką ma do zaoferowania.

 


Ale równie niemal wiele frajdy (a więcej niż sama fabuła) dostarczają też grafiki. Angel Medina, znany głównie fanom „Spawna” (a fani Pomiota znajdą tu nawet znajomą postać pewnego detektywa), choć dziwne robi twarze i czasem proporcje albo perspektywa za dobrze nie wypadają, oferuje nam rysunki dopracowane, pełne detali, dynamiki i klimatu. Gorzej wypada Clayton Crain, który sporadycznie przejmuje opowieść, żeby dopełnić to, czego kolega nie mógł, bo odkąd stawia na komputerowe triki, zginęło to, co lubiłem w jego wczesnych pracach, ale tu też można znaleźć coś, co wpada w oko i jest nastrojowe. Reszta? Czasem warta uwagi, czasem przemilczenia, ale że robią tylko dodatki i niewiele ich, to na Medinie głównie skupia się nasza uwaga. A on daje radę.

 

Co do wydania, to Egmont znów się nie popisał. Ostatnie dni to czas, kiedy polskie komiksowo żyje tym, jak wydawca spartolił „Giganta” o Superkwęku – w skrócie przekład (nazwiska tłumacza nie podano) wyglądał tam, jak z najgorszego translatora, ale za to uzupełniono go o błędy ortograficzne, których maszyna popełnić nie mogła… - a chociaż ten tom „Spider-Mana” aż tak tragiczny nie jest, skład się nie popisał. W efekcie rozkładówki, które powinny znajdować się na sąsiadujących ze sobą stronach, wydrukowane zostały na jednej kartce… A to nie pierwsza taka wpadka Egmontu. Dokładnie tak samo sytuacja wyglądała w albumie „Wojna domowa” sprzed lat (którego akcja dzieje się równolegle z akcją tego tomu), w „Superior Spider-Manie” też mieliśmy takie błędy (pisałem o tym kiedyś w jednej z recenzji), a w takim „Lobo: Portret bękarta” (też o tym pisałem parę lat temu) zabrakło całej ważnej dla opowieści planszy, która była w każdy zbiorczym wydaniu i nawet TM-Semic, który bezczelnie ciął komiksy, byle mieściły w wyznaczonej ilości stron, nie pominął jej w starej edycji. A to tylko kilka przykładów, które najbardziej wryły mi się w pamięć. Jak jednak wspominałem na początku, wątpię, by Egmont wydał poprawioną wersję, bo żadnego z wyżej wymienionych komiksów nie naprawił, więc jeśli Wam zależy, będziecie skazani na taką edycję. Da się to przeżyć, ale też i nie jest to album, który absolutnie znać musicie, więc jeśli nie jesteście zagorzałymi fanami Pająka, albo czytelnikami, którzy chcą mieć wszystko, co powiązane z „Wojną domową” zdobyć zdołają, śmiało możecie darować i skupić się tylko na albumie Straczynskiego.

Komentarze