Amazing Spider-Man: The Fantastic Spider-Man – Christos N. Gage, Dan Slott, Fred Van Lente, Reilly Brown, Stefano Caselli, Mike McKone, Javier Pulido

FANTASTYCZNY SPIDER-MAN

 

Z komiksami Slotta to to już bywa, że kiedy zaserwuje nam coś fajnego, zaraz musi pokazać, że to jedynie przypadek i nie ma co z nim wiązać większych nadziei. W ten sposób na jeden świetny album (a takim był poprzedni), przypada kilka przeciętnych tudzież najwyżej w porywach niezłych. I tak jest właśnie „Amazing Spider-Man: The Fantastic Spider-Man”, w którym dzieje się sporo, ale niczym nie wyróżnia się to na tle setek takich samych komiksów superhero dostępnych na rynku. A że ja jeszcze za Fantastyczną Czwórką nie przepadam i nawet te zeszyty z Pająkiem dzielone, a trochę ich w dziejach było, w końcu Spider już w pierwszym numerze swojej regularnej serii chciał do nich dołączyć, nie porwał mnie jakoś szczególnie ten tom.

 

Ale zanim zacznie dziać się to, co superhero, w życiu Petera dzieje się te sporo, bo oto wprowadza się do niego... Carlie. A to, jak się można domyślić przy jego trybie życia, może mu przysporzyć nieco problemów...

No, ale i dzieje się u niego sporo też na superbohaterskim polu, bo oto Fantastyczna Czwórka, która teraz działa jako Future Fundation, wzywa go na misję. Tak Peter trafia w sam środek wydarzeń, w których czekają na niego piraci, zaginiony skarb i Złowieszcza Szóstka, która wydaje się być jakaś dziwna… Ale gdy on przeżywa szalone akcje, Carlie zaczyna być podejrzliwa co do ukochanego... A potem czeka go… nauczanie w szkole dla młodych Avengers!

 

No i sami widzicie, jak to brzmi. Czyli jak zlepek pomysłów, które gdzieś tam się kołatały, plątały po głowach, ale odpadały, nikt nie chciał ich wykorzystywać, aż nadarzyła się okazja i tak powstał ten tom, znacząco słabszy od poprzedniego, w którym nie brak idiotycznych pomysłów, jakie do „Spider-Mana” niezbyt, a wręcz momentami i nijak, nie pasują. O dziwo jednak czyta się to szybko, lekko i nawet przyjemnie. Nie wnosi nic do naszego życia, ba niewiele też dodaje do losów Petera. Jednocześnie brakuje tu tego, co w zeszytowym wydaniu robiło największą robotę - fabuły „Infested”, stanowiącej wstęp do wydarzenia, jakim będzie „Pajęcza wyspa”. Szkoda, wiadomo, ta opowieść nie pasowała do tych opowieści i lepiej sprawdza się w głównej opowieści o wyspie, niemniej jednak jej obecność podniosłaby jakość.

 


Jeśli chodzi o rysunki, to już się do nich przyzwyczaiłem, niemniej zachwycać się nimi nie mogę (choć scena z Baxter Building w przyszłości, nawet jeśli nie prezentuje nic nieznanego, potrafi usatysfakcjonować). Jest tu też coś z klimatów rodem z komiksów europejskich. Ale niestety wszystko jest zachowawcze i proste pod każdym względem.

 

Tak więc niniejszy album mogę właściwie polecić tylko zagorzałym Spiderfanom. Znajdziecie tu co prawda parę niezłych patentów, ale komu chce się brnąć przez to wszystko, kiedy na rynku jest tyle lepszych komiksów? Właśnie.

Komentarze