ALIEN:
SMALL POTATOES
„Obcy: Ziemia”. Ziemniak chyba. Kartofel. Pyra. A
coś innego miało być. I nie zrozumcie mnie źle, ziemniaka to ja lubię, ale
przecież ten nie do wszystkiego pasuje i takiego z cebulką i smalcem nie
wcisnąłby np. jako nadzienie do białej czekolady. Więc… No tak, jak lubię
czasem obejrzeć debilną komedię, w której nic nie ma sensu, a bohaterowie to
idioci bez cienia szarych komórek, tak nie mam ochoty na coś takiego oglądając
„Aliena”. A właśnie to dostałem. Było tu parę wątków, które mogły wypaść
obiecująco, ale twórcy przestraszyli się, że jeszcze wyniknie z tego jakieś
przemyślenie, a oni przecież nie dla myślącego widza to robią – albo po prostu
intelektualnie nie byli w stanie się w to zgłębić – i zamiast tego dostaliśmy
sieczkę, która napięcia i grozy ma mniej więcej tyle samo, co sensu – czyt.
zero – ale za to jest głupia i żenująco (nie)śmieszna. A wszystko, co tu
dostaliśmy, to nie tyle odgrzewany kotlet, ile próba reanimowania świni poprzez
rażenie prądem spalonego już na popiół mielonego. Acz jedno muszę twórcom
oddać, a raczej dwie rzeczy: pierwsza to, że jednak nie zrobili większej
kaszany, niż „AVP2”, chociaż starali się, jak mogli, druga, że udało im się
spartolić nawet to, czego spartolić w zasadzie się nie dało, czyli nachalne
kopiowanie „Ósmego pasażera Nostromo” w piątym epizodzie, a to już wielka
sztuka.
Była raz sobie dziewczynka, ale chorowała. Na imię
jej było… czekajcie, muszę sprawdzić w sieci, bo tak mnie wciągnęły jej losy,
że nie wiem nawet, jak się nazywała… a, mam – Wendy. I umysł tej umierającej
bidulki Wendy został przeniesiony do dorosłego sztucznego ciała, które wiele
potrafi. Ale podobnych jej jest więcej. Jak jednak te prototypy wmieszają się w
aferę z Alienami?
A no najpierw dochodzi do katastrofy statku
kosmicznego, którym przewożono kosmiczne mordercze gatunki, w tym Xenomorpha. I
wtedy z jednej strony zaczynają się pewne przepychanki między konkurencyjnymi
firmami (statek należy do jednej, rozbił się na terenach drugiej), z drugiej
akcja ratunkowa. A że w ekipie jest brat Wendy, dziewczyna upiera się ruszyć mu
na ratunek, zwłaszcza, że łączy ją z Alienem pewna więź…
Jak Wam to brzmi? No właśnie. A to nie wszystkie
bzdury, jakie serial ma do zaoferowania. Logika nikogo tu nie obchodzi, sensu w
tym tyle, co kot napłakał. Wątki skupione wokół transhumanizmu miały pewien
potencjał, ale zostały porzucone. Wszystko, co w serialu mogłoby spowodować
jakieś głębsze myśli i dywagacje z miejsca zostaje odrzucone i zastąpione
bezmózgą akcją, a bohaterowie to najczęściej po postu idioci. I o ile idiotów
czystej wody dałoby się przeżyć, o tyle dodawanie im jakieś motywacji, opartej
na pewnej dozie jakichś głębszych, w ich mniemaniu, przemyśleń / odczuć, a
jednocześnie pozbawienie ich charakterów spójności, a działań konsekwencji –
tak z wcześniejszymi działaniami, jak i z biednymi elementami rysu
psychologicznego – dobija kreacje. Oryginalność? No nie. Wendy to kolejna taka
sama postać, jak Ripley / Daniels / Rain itp., ten sam look, ta ewolucja by z
niepewnej siebie dziewoi wyrosnąć na zbawczynię czegoś tam, bo w zasadzie jej
mesjanizm jest bardzo ubogi… Jedynie to, że jest o wiele bardziej infantylna
daje nieco odmiany, ale też niewiele, bo Rain też do dojrzale skrojonych
postaci nie należała.
O dziwo, akcja tego serialu, choć jakaś jest, leży
i kwiczy. Poważnie, ciągle coś się dzieje, ale ogląda się to i nie czuje, by
działo się cokolwiek. A sama treść odcinków jest często przegadana, ale
zbędnie, dla samego gadania, byle coś było, bo nie wynika z niego nic ciekawego
ani dla kreacji świata, bohaterów, ani dla samego uniwersum czy choćby snutej
opowieści. Do tego zero zagrożenia, zero napięcia, zero znaczenia wydarzeń.
Nic. Treść jest tu prosta, jak drut, ale i to udało się spartolić – jakby
twórcy mając połączyć dwie kropki prostą linią, nawet tego nie potrafili.
Pomysł na to, że w roku, w którym „Nostromo” poleciał ze swoja misją w kosmos
korporacje mogą sobie przywieźć Aliena i inne kosmiczne tałatajstwo na Ziemię
to strzał w kolano. Pomysł z przenoszeniem umysłów do syntetycznych ciał nie ma
ani grama oryginalności, bo to w SF było od długich dekad, ale i nijak nie
pasuje do alienowego uniwersum i tego, co w serii widzimy potem. A te wzmiankowane
kosmiczne stwory, chociaż oczko biegające sobie Barankiem Shaunem swój
kiczowaty urok ma i śmieszne jest, nijak nie potrafią wbić się w realia tego
świata, nawet darowując sobie wszystkie te pytania – po ch… w dalszych filmach
tak uporczywie i z wydawaniem takich kosztów polować na Xenomorphy, skoro tu
łatwo było zdobyć, a nawet masę innych, równie przydatnych (albo nieprzydatnych)
do celów korporacji bestii zdobyć było można.
Jakieś jeszcze minusy? Aktorstwo to jeden z nich.
Fajnie wypada Olyphant, ale jego lubię od lat, chociaż do naprawdę dobrego
aktora też mu brakuje sporo. Lawther też miło robi, a i Ceesay’a zaliczam na
plus, cała reszta jednak to drewno, może nie tragiczne, ale mocno nijakie. Ktoś
powie, że tak miało być, że to hybrydy w zasadzie, umysły transferowane do
sztucznego ciała (nie mózgi, jak w „GitS”, a umysły, jak w „Avatarze”), no ale
nie, oni odczuwają emocje, wyrażają je i nawet próba zrzucenia winy na to, że
nie są w stanie w tych nowych ciałach dobrze je zaprezentować nie ma sensu, bo
jakoś wszystko inne, łącznie z bzdurnymi zdolnościami, mogą kontrolować bez
problemu. Jest tu jeszcze ten nieszczęsny finał, który ciężko nazwać finałem (będą
ten badziew ciągnąć?), jest całkowite zatracenie i zmarnowanie potencjału Obcego,
jak i w ogóle kreacji tej rasy, jest takie zinfantylizowanie opowieści na rzecz
w zasadzie młodzieżowej przygodówki o przyjaźni i pokazaniu, że dzieci to
jednak też potrafią (plus nachalne odniesienia do „Piotrusia Pana”). A to,
oczywiście, nie wszystko. Liczy się jednak to, że ani nie ma tu feelingu typowej opowieści o obcych, ani też żadnego odświeżenia, bo wszystko jest wtórne i posklejane z elementów wyeksploatowanych.
Plusy? Na pewno docenię stronę wizualną, bo starali
się twórcy oddać to, jak wyglądał pierwszy „Alien” z 1979, chociaż, wiadomo,
swoje też dorzucili. Były tu fajne momenty i tego też serialowi nie odmówię, a
i efekty okazały się całkiem niezłe. Klimat w niektórych scenach był, ale to
były sporadyczne przypadki. Zaczęło się nieźle, pewne obietnice serial składał,
ale żadnej nie dotrzymał. I naprawdę starałem się go polubić, jak i starałem się
polubić „Romulusa”, bo „Aliena” uwielbiam i jestem w stanie tej serii wiele
wybaczyć – i wybaczałem przez lata – ale nie dało się. Twórcy liczyli, że w
komosie nikt nie usłyszy, jakie głupoty nam zaserwowali. Niestety okazali się
tak inteligentni, że zapomnieli, iż to „Obcy: Ziemia” i tu jednak wszystko to
słychać a jeszcze echem się odbija. I taka właśnie jest cała logika tego
serialu i ich fabuł. „Obcy: Ziemniak”, albo jeszcze lepiej: „Alien: Small
Potatoes”, to chyba byłaby najlepsza dla niego nazwa.
Komentarze
Prześlij komentarz