MAKE THE
COVER
Rzadko recenzuję muzykę, bo i nie widzę najczęściej
sensu. Słucham, sporo, ale głównie przy robieniu czegoś (czyt. pisaniu), a że
to nie moja wielka pasja i nie mam wiedzy, by szarżować z wnikaniem w temat,
piszę, kiedy mnie coś natknie. Pisałem, żeby ponarzekać na ostatnie krążki
Grabaża, bo to jednak było wielkie rozczarowanie i żenada, pisałem o Eminemie,
bo jednak parę rzeczy tam mnie do tego skłoniło, a teraz… Nigdy nie
spodziewałem się, że będę pisał o nowym krążku Zenka, ale na szczęście nie
piszę o tym zenku (tak, przez małe z), bo trzeba się szanować, a pisanie o
disco polo to dla mnie rzecz poniżej godności (może nie tak bardzo uwłaczająca,
jak słuchanie tej „muzyki”, ale jednak). Ale Zenek Grabowski, Zenek Kupatasa,
Zenon Danon, jak zwał tak zwał, wypuścił właśnie nowy krążek, na który
ostrzyłem sobie zębiska od dłuższego czasu i chociaż nie jest to ambitne,
wzięło mnie i od paru dni katuję go wciąż i wciąż (jak wcześniej katowałem konkretne
kawałki na youtubie) i fajnie się bawię. Płytka rockowa, czasem nieco metalowa,
z coverami, ale fajnymi, lekka, prosta, sympatyczna i pozytywna. No i zagrała
mi na sentymencie, ale o tym dalej.
„Jeszcze raz to samo” to krążek – a właściwie dwa –
z kawałkami które już znamy. Pierwsza płytka to jedenaście coverów, w tym „Przez
twe oczy zielone” (spokojnie, spokojnie, zanim zechcecie się ogłuszyć na całe
życie, miejcie trochę wiary z Zenka). Druga to kompilacja dwudziestu kawałków,
w tym „Słoneczko”, „Oczko w głowie” czy „Zimne ognie” (i śpiewany w wymyślonym
przez Zenka języku, w którym zrobił kiedyś płytkę „Karwa piarbole”).
Zenka – czy właściwie Sebastiana Grabowskiego, bo
tak się naprawdę nazywa (Zenek to jego imię z bierzmowania) – po raz pierwszy
poznałem dekady temu, nie pamiętam dokładnie w którym roku, ale w nastoletnich
czasach, kiedy to zasłuchiwałem się nieodżałowanym radiem Bis i tam właśnie
czasem leciała pochodząca z debiutanckiego albumu „Czerwona musztarda”. Sympatyczny,
pokręcony kawałek. Lata minęły zanim wróciłem do słuchania Kabanosa (bo tak się
nazywał band Zenka), a jeszcze trochę wody upłynęło nim poznałem jego solowe
albumy, które jednak podeszły mi bardziej, nawet niż te spod szyldu suszonej
kiełbaski. No i sporo z tych piosenek, które u Zenka najbardziej lubię znalazło
się na drugiej płytce składanki, ale to właściwie taki dodatek do coverów, a te…
No fajne są, mocno w mój gust. Jak nie lubię
albumów złożonych z odtwarzania czyjejś twórczości (wyjątkiem tu jest chyba
tylko „Autor” Strachów na lachy), tak to mi siadło. Bo „Baranek”, czyli jeden z
moich ulubionych kawałków Kultu (a potem jest i „Wódka”) w nieco stadionowym,
ale jednak metalowym ujęciu, „Dzieci” Elektrycznych Gitar podane na ostro, „Jak
dobrze cię widzieć”, które u Zenka zatraca swój tani festyniarski sznyt, który
z reggae do jakiego celowało nie miało za wiele wspólnego, na rzecz dobrego tempa,
mocniejszej aranżacji i zmian w tekście, które dodają pozytywnego wydźwięku. Bo
Zenek to taki wielki misiek, trochę metalowiec, trochę wielkie dziecko (cover „Myj
zęby” czy „A ja wolę mego tatę” o czymś mówią, a przecież ma na koncie i płytkę
dla dzieci), pozytywny gość z poczuciem humoru, więc kiedy śpiewa „Napij się ze
mną wina” dorzuca swoje „Nie piję!”, podobnie jak nagrywając kawałek „Całe
życie pod górkę” dorzuca pozytywne przesłanie w kierunku jego wykonawczyni,
Ranko Ukulele. I jak tu go nie lubić?
Coverem „Woda, woda, woda” przypomniał mi o bandzie
Sexbomba, którego dawno nie słuchałem, a „Maszynką do świerkania”, którą może i
niepotrzebnie starał się śpiewać jak Czesiu Mozil, obudził wiele osobistych
wspomnień i sentymentów, którymi nie będę się już tu dzielił, ale w serduchu
zostaną. Dodał do tego „Bo jo cie kochom” nagraną razem z (sic) Michałem
Wiśniewskim, która nawet sympatycznie wypadła, choć nadal wole oryginał, a króciutkim
„Przez twe oczy zielone” obśmiał oryginał i po raz kolejny udowodnił, że jest
jedynym gościem występującym jako Zenek, którego słuchać się nie tylko da, ale
i warto.
Arcydzieło? Nie. Przełom? W życiu. Ale Zenek bawił
się tym, co lubił, puścił do nas parę razy oko, a wszystko to zrobił w fajnym,
typowym dla siebie stylu, który ja lubię, nawet jeśli czasem ta pewna jego maniera
jest zbędna – i cała ta zabawa udzieliła się mi. I właśnie tego oczekiwałem,
więc jestem zadowolony. I liczę na więcej podobnej rozrywki, bo Grabowski ma to
do siebie, że potrafi rocznie wypuścić kilka płyt (i przy okazji chętnie wrzuca
całe materiały na swój kanał YT), więc na jego nowe krążki długo nie trzeba
czekać.
Komentarze
Prześlij komentarz