OCZAMI TYRMANDA
Z Tyrmandem jakoś tak nigdy dotąd nie było mi po
drodze. Niby klasyk, ceniony i w ogóle, ale dzień ma zbyt mało godzin, a życie
zbyt mało tych dni, by wszystkich klasyków poznać, że już nawet o wniknięciu
głębiej w ich prozę nie wspomnę. Więc nawet tych niektórych ważniejszych,
istotniejszych i od Tyrmanda lepszych nie miałem jeszcze okazji czytać. Ale
nadarzyła się szansa, sięgnąłem, poznałem i całkiem przyjemne było to doznanie.
Zbiór opowiadań, choć właściwie wspomnień autora, klasyczna forma, język
klasyczny, trochę archaiczne to wszystko, ale jednak dobrze napisane i ciekawe.
Ot w sam raz do poznania twórczości legendarnego już pisarza i jego samego
także. Choć też nic, co sprawiłoby, że padłbym na kolana i zachwycił się tym całkowicie
i bez zastrzeżeń.
Leopold Tyrmand. Polski pisarz i publicysta,
popularyzator jazzu w Polsce – jak podaje Wikipedia. Artysta żyjący w
latach 1920-1985 no i ponad te czasy się niewzbijający. Więc to co tu opowiada,
toczy się głównie w okolicach lat 40. i 50., wspomnienia wojenne, wspomnienia z
życia w latach 40. w Niemczech i nie tylko, wspomnienia potem, z czasów Komuny.
A wszystko to jako krótkie opowieści, zamknięte historie o ludziach, o świecie,
o czasach, ale przede wszystkim o Tyrmandzie, którego oczami obserwujemy to
wszystko, który do wielu rzeczy, ot chociażby takiej swej wiary we wszelkiej maści
przesądy, się przyznaje.
No i w ten sposób, razem z nim wędrujemy po różnych
częściach świata i czasach różnych, choć bliskich sobie przecież. Wojenna i
niewojenna rzeczywistość, wszystko przez pryzmat samego autora, jego oczu i
jego czucia tego wszystkiego. Bo o czuciu jest tu dużo, nie tylko o patrzeniu i
przyglądaniu się, choć o tym też, bo Tyrmand dobrym był obserwatorem, czego nie
da się nie docenić. A poza byciem obserwatorem był też inteligentnym, dobrym
pisarzem, pisarzem szczerym i momentami zabawnym, ironicznym nawet.
Ale i zachowawczym. To, co tutaj mamy, te zebrane
jego opowiadania, podobno wszystkie, ale nie znam się na autorze, więc nie będę
tu ani potwierdzał, ani zaprzeczał, są dobrze napisane, potrafią zrobić
wrażenie, jednak zarazem nie wznoszą się ponad typową prozę sprzed lat. Wtedy
ogólnie pisało się lepiej, ale jednocześnie klasyka literatury ma to do siebie,
że wszystko to jest stricte klasyczne właśnie, a Tyrmand nie próbuje wyłamywać
się jakoś z tych typowych ram. Rzetelnie robi to, co ma zrobić, nie przesadza
ani z literackim ciężarem, ani z lekkością, pisze frazą soczystą i krwistą, ale
jednak to dokładnie to, czego oczekuje się od literatury sprzed kilkudziesięciu
lat, nic ponad to. A jednak od tak chwalonego, wielbionego autora wymagałem
czegoś więcej. Może mają to jego inne książki, nie wiem, ale tutaj zwyczajnie
tego mi zabrakło.
No i ostatecznie niewiele wyniosłem z tej lektury.
Poczytałem o przeżyciach, o sytuacjach sprzed lat, czasem zabawnych, czasem aż
nazbyt rozbudowanych by porwały (szczególnie tych z wojną związanych, bo np. o
samej Warszawie Tyrmand pisał, jakby to była totalnie jego bajka), ale
głębszych prawd i większych wrażeń zabrakło. Choć i tak było warto. Zbiór
przypomniał mi jednak o pewnej anegdocie z książki Palahniuka „Conisder this”,
w której autor wspomina, jak na kursach pisarstwa dostał do przeczytania
pięknie napisaną, ale tak pozbawioną treści powieść, że z miejsca ją
znienawidził. Wszyscy na okładce zachwycali się pisarstwem autora, chwalili go,
na dodatek rzecz wypuściło wydawnictwo specjalizujące się w prozie z wyżej
półki, ale on nie znalazł w nim nic, co by go kupiło ani tym bardziej niczego,
co wyniósłby z lektury. Nudził się, choć była cienka. Denerwował. I nic nie
zyskał. I trochę podobnie ja miałem tutaj, pięknie napisane historie, ale niewiele
poza tym. Przynajmniej nie nudziłem się i nie denerwowałem. I znalazło się parę
drobiazgów, które zapadło mi w pamięć. Ale ta książka powinna być wielka, a
była po prostu dobra.

Komentarze
Prześlij komentarz