Hotel New Hampshire - John Irving

Właściwie trudno jest powiedzieć coś o fabule "Hotelu New Hampshire" bez zdradzania jakichś ważnych dal rozwoju akcji treści, bowiem jest to książka dziwna pod tym względem. Nie znajdziemy tu żadnego wątku przewodniego ani tematu głównego, tak samo jak nie znajdziemy właściwie odpowiedniego słowa, by określić gatunek jaki powieść reprezentuje. O czym więc jest "Hotel..."? Najprościej i najszczerzej powiedziawszy o życiu. Tym zwykły i codziennym, pełnym problemów i smutku. Opis z tyłu okładki wspominający o karłach, jeżdżących na motorach niedźwiedziach i kolejnych wcieleniach mściwego psa Smutka sugerowałby surrealistyczny horror, ale tak naprawdę w książce nie spotykamy ani grozy ani tym bardziej fantastyki. Fabuła toczy się życiowo. Opowiadana przez Johna Berry'ego, jednego z dzieci Wina, snutej historię poznania się jego rodziców, ich związku, małżeństwa, prowadzonego przez nich hotelu, przeprowadzki i podobnych kwestii. I o ile wydawać by się mogło, że tego typu powieść będzie przynudzać, to szybko okazuje się, że jest wręcz przeciwnie. "Hotel..." zachwyca już od pierwszej strony i nie puszcza czytelnika ze swych objęć do samego finału.


A czego przez ten czas nie uświadczamy! Emocji jest masa: złość, radość, smutek, podniecenie, zdenerwowanie. Czytelnik dzięki lekkiemu i niesamowitemu stylowi narracji zostaje wciągnięty w losy Berrych, zupełnie jakby nagle stał się może nie członkiem rodziny, ale ich bliskim przyjacielem. Kiedy więc dochodzi do pewnej tragedii (powiem tylko, że związanej z przelotem do Wiednia), naprawdę chce nam się płakać. Czytelnik ma wrażenie, że stracił kogoś bliskiego, kogoś kogo znał i trudno mu się z tego otrząsnąć.


Autor nie żałuje nam też kontrowersji. Tematy homoseksualizmu, aborcji, terroryzmu, prostytucji czy nawet kazirodztwa są tu na porządku dziennym. Całość pełna jest erotyki, ale nie nachalnej, podanej wręcz wstydliwie, załagodzonej i pełnej niedomówień. A całość okraszono czarnym humorem (czasem nawet bardzo czarnym) i mnóstwem sytuacji wręcz zdawałoby się idiotycznych. Czytamy kolejny wymysł autora i stwierdzamy, że tym razem palnął prawdziwą głupotę. Dajemy mu się jednak zwieść. Kilka zdań dalej bowiem wszystko układa się w logiczną całość, do której po prostu nie można mieć zastrzeżeń. Są to oczywiście zabiegi, które dają czytelnikowi dużo do myślenia, ale nie nachalnie. Dają mu bowiem wybór: albo zechce zagłębić się w przesłanie, jakie dany fragment niesie, albo po prostu dobrze się będzie bawił.


Trudno więc jednoznacznie sklasyfikować "Hotel..." Jest tu coś z tragikomedii i komediodramatu. Sporo autor zaczerpnął z satyry i typowych sag rodzinnych, a nawet poezji. Znajdziemy tu coś z Forresta Gumpa i z Chucka Palahniuka (choć to raczej w Forreście lub u Palahniuka znajdziemy coś z "Hotelu..."). Znajdziemy tu emocje i leniwie czasem prowadzoną narrację. Znajdziemy miłość i brud. Piękno i brzydotę. Znajdziemy życie.


I dlatego właśnie warto. Nawet, jeśli czasem tępo spada (zdawałoby się - paradoksalnie - w najbardziej dynamicznych momentach) a czasem patos nieco drażni. Polecam. Całym sobą.


I, cytując książkę, Smutek zawsze na wierzch wypływa, ale życzę Wam byście zdrowi mijali otwarte okna.

Komentarze