Silmarillion (wersja ilustrowana) - J.R.R. Tolkien (ilustracje: Ted Nasmith)


LEGENDARIUM ŚRÓDZIEMIA


Oto książka, nad którą Tolkien pracował całe swoje życie. Pierwsze teksty zaczął pisać już w roku 1917, na długo zanim w ogóle w jego głowie pojawiła się koncepcja debiutanckiego „Hobbita”, i nie przestał poprawiać niezliczonej ilości opowieści i ich różnych wersji aż do dnia śmierci. „Silmarillion” stał się dziełem jego życia, a teraz to opus magnum ojca literatury fantasy powraca w kolejnym wznowieniu, opublikowanym z okazji czterdziestolecia pierwszego wydania. Wznowieniu pięknie wydanym i bogato ilustrowanym.


Warto jednak zauważyć, że „Silmarillion” to nie powieść – a już na pewno nie w klasycznym rozumieniu tego pojęcia. Czym zatem jest? Legendarium wymyślonego przez autora Śródziemia, obejmującym jego dzieje od powstania świata, przez wydarzenia z pierwszych dwóch er jego istnienia, po wypadki, które doskonale znamy z kart „Władcy Pierścieni”. Najważniejszą jednak częścią książki staje się ta zatytułowana „Quenta Silmarillion”, w której poznajemy losy trzech kryształów. Tytułowe Silmarile, w których uwięzione zostało światło dwóch drzew Valinoru, stają się obiektem pragnień złego Melkora, poprzednika i mentora Saurona. Kiedy ten je wykrada, Fëanor, który w wyniku ataku stracił ojca, wraz z synami poprzysięga ścigać posiadacza kryształów (i każdego, kto położy na nich swoje ręce), mszcząc się na nim.

 

Oczywiście opowieść ta mocno związana jest z wieloma innymi (m.in. losami Berena i Lúthien i dzieci Húrina), dla których Silmarile są tłem, a które składają się na cały, imponujący obraz świata, jaki wykreował Tolkien. Świata o prostej, wyraźnej mechanice i specyfice, zaludnionego istotami znanymi z baśni i legend, jednakże przedstawionymi w zupełnie inny sposób. Bo nie kto inny, a Tolkien właśnie, jako pierwszy zaproponował czytelnikom poważne podejście do elfów, krasnoludów i im podobnych. Nie infantylne, nie oparte na humorze i lekkości, ale realistyczne, jakby opisywał odmienne rasy, koegzystujące z nami w zamierzchłych czasach. Przede wszystkim jednak czuć w „Silmarillionie” siłę dawnych eposów i przypowieści, mitologii najróżniejszych krajów, która go inspirowała, a której brak tak bardzo odczuwał w rodzimej Anglii. Zarazem jednak całość nie nuży i nie brzmi przesadnie patetycznie, pomimo nieustającej doniosłości treści i opisów. Autor tworzy tu własne mity, ze wszystkim, co się z nimi wiąże, często parafrazując „Biblię” i inne tekstu religijne, zachowując jednocześnie spójność literacką. Co więcej znajdujemy tu także rozwinięcie wątków znanych z dzieł wydanych za życia pisarza: śledzimy losy Saurona i jego kształtowanie się, dowiadujemy się czym był w rzeczywistości Balrog, poznajemy też dzieje wielu innych bohaterów.

 

Przyznajcie, że jak na dzieło, którego autor nigdy nie skończył tak naprawdę pisać ani poprawiać, robi to wrażenie. Ale Tolkien już taki był. Perfekcjonista, który musiał stworzyć coś doskonałego, tyle że nigdy nie był w stanie niczego za takie uznać. Z jego listów (oraz samej twórczości) wyłania się także inny obraz pisarza – to już jednak taka uwaga na marginesie. Jego syn zredagował pozostawione przez zmarłego teksty i (z pomocą pisarza Guya Gavriela Kaya) złożył w formę, jaką znamy obecnie. I udało mu się to znakomicie, a w ręce czytelników trafiła wspaniała książka, doskonale uzupełniająca magiczny świat „Władcy Pierścieni” i „Hobbita”. Locus Award dla najlepszej powieści fantasy absolutnie zasłużona.


Jeśli jesteście miłośnikami twórczości Tolkiena albo cenicie dobrą fantastykę, powinniście koniecznie poznać „Silmarillion”. To książka, która zmienić potrafi życie i która nie jest banalną rozrywką. Obecna edycja, jaka właśnie znalazła się wśród nowości, tym bardziej do tego zachęca: pięknie i bogato ilustrowana (mamy tu jedną nową ilustrację), zamknięta w twardej oprawie i z dodatkową obwolutą stanowić będzie ozdobę niejednej domowej biblioteczki. Polecam bardzo, bardzo gorąco!

Komentarze