Polskim czytelnikom długo przyszło
czekać na ten komiks. I nie mówię tu tylko o tym, że w oryginale na rynek
trafił w latach 80. ubiegłego stulecia, ale o prostym fakcie, że od zapowiedzi
do wydania minęło wiele miesięcy. A jaka przy tym była burza… Cóż, każdy
zainteresowany tematem z pewnością wie o tym najlepiej. Zostawmy jednak temat i
skupmy się na tym, jakie są te „Żółwie”, skoro w końcu trafiły w nasze ręce. A
jakie są? Znakomite, szczególnie dla tych, którzy lubią undergroundową
stylistykę połączoną z klimatami charakterystycznymi dla dzieł z lat 80.
Czyżby to były jakieś dziwolągi w
kostiumach żółwi? Kiedy na ulicach Nowego Jorku pojawiają się Leonardo,
Donatello, Michaelangelo i Raphael, uzbrojone w kij, nunczako, sai i katanę „skorupiaki”
wielkości ludzi, mówiące na dodatek, nikt nie podejrzewa, że to rzeczywiście
mogą być zwierzęta! Ale jak to możliwe? Dwadzieścia lat wcześniej szczur Hamato
Yoshiego obserwował ze swojej klatki jego codzienne ćwiczenia, powoli ucząc się
tajemnej sztuki walki ninjutsu. Hamato należał do klanu Stopy składającego się
z najróżniejszych wojowników. Od zawsze on i inny członek klanu, Oroku Nagi,
rywalizowali we wszystkim – także o względy pięknej Tang Shen. Ta swoim
uczuciem darzyła Hamato, wściekły Oroko odwiedził ją, chciał siłą zmusić do
wyznania mu miłości, w końcu podniósł na nią rękę. Wtedy wszedł jej ukochany i
w szale zabił przeciwnika. Od teraz okryty hańbą miał wybór – albo odebrać
sobie życie i liczyć na odzyskanie honoru w następnym wcieleniu, albo uciec z
kraju i próbować żyć na nowo. Wybrał to drugie, Tang mu towarzyszyła, ale
młodszy brat Oroku, Saki, przybrawszy imię Shredder, odnalazł ich po latach w
Nowym Jorku i zabił oboje. Przetrwał tylko szczur, a pewnego dnia na ulicy
zdarzył się wypadek. Jakiś chłopiec wypchnął mężczyznę spod samochodu, ratując
mu życie, a sam dostał w oczy metalowym pojemnikiem z radioaktywną substancją.
Pojemnik rozbił potem słój z czterema małymi żółwiami, pokrywając ich ciała
świecącą substancją. Te zaczęły rosnąć, mutować, w końcu stały się
inteligentne, a szczur – Splinter – który także uległ działaniu substancji,
wyszkolił je na wojowników ninja, przekazując całą wiedzę, jaką wchłonął.
Wszystko po to, by pomścili jego mistrza i zgładzili Shreddera. I tak oto
wojownicze żółwie ninja ruszają do walki!
Określanie czegoś mianem „dziecka
swoich czasów” już dawno stało się frazesem, ale istnieją takie dzieła, które
się go nie ustrzegą, a jednym z nich są oczywiście „Żółwie”. Dlaczego? Bo to
typowa bajka dla dorosłych, jakich nie brakowało w okresie, kiedy na ekranach
rządziły filmy spod szyldu kina nowej przygody, a odbiorcy z ochotą łykali
wszelkie, najdziwniejsze nawet pomysły służące przede wszystkim ukazaniu potęgi
wyobraźni. Zmutowane żółwie znające wschodnie sztuki walki (kolejna moda
tamtych lat, choć rozpoczęta przez Bruce’a Lee ponad dekadę wcześniej), biegające
po nowojorskich zaułkach i walczące z ninja, robotami, i gadającymi dinozaurami
z kosmosu – coś takiego, na dodatek ukazane na poważnie, mogło powstać chyba
tylko wtedy. Wszystko to podlano jeszcze tak wyraźnymi inspiracjami Daredevilem
(zmutowani bohaterowie serii powstają zresztą w tym samym wypadku, który
odebrał wzrok temu herosowi, ale wyostrzył inne zmysły), że aż zdaniem wielu
ocierającymi się o plagiat.
A jednak z tej osobliwej mieszanki,
w której znalazły się jeszcze takie rzeczy, jak nieporadny styl wzorowany na „Roninie”
Franka Millera oraz drobiazgi zaczerpnięte z „Cerebusa” Dave’a Sima, powstał
produkt naprawdę udany. Brudny i o wiele dojrzalszy niż można by sądzić,
szczególnie znając późniejsze wersje ich przygód, czy to z popularnego przed
laty serialu, czy też z wydawanych przez TM-Semic komiksów. Seria spodobała się
na tyle, że pierwszy zbiorczy tom magazyn komiksowy „Wizard” umieścił go na 77
miejscu listy komiksów wszech czasów, wyżej niż np. „Kryzys na nieskończonych
Ziemiach”, „Batman: Mroczne zwycięstwo”, „Batman: Azyl Arkham” czy „Cerebus
Vol. 2”. Ja bym się z tym spierał, ale to i tak znakomity komiks dla wiecznych
chłopców i wszystkich tych, których dzieciństwo przypadało na przełom lat 80. i
90. XX wieku. Świetnie się go czyta, wszelka nieporadność, szczególnie w
kwestii undergroundowej szaty graficznej, tylko dodaje mu uroku, a całość trąca
w czytelniku jakąś sentymentalną nutę.
Warto ten album poznać, choćby dla
przekonania się jak wyglądały Żółwie na początku swojej kariery. Ale nie tylko
dlatego. Dobrze więc, że w końcu ukazał się na naszym rynku i to w naprawdę dobrym,
grubym i solidnych rozmiarów wydaniu, uzupełnionym o komentarze twórców i wstęp
przybliżający historię powstania i sukcesu „TMNT”.
Komentarze
Prześlij komentarz