NIE
UMRĘ
Jak tu nie lubić „Akame ga kill!”.
Wystarczy rzut oka na okładkę, by w czytelnikach z mojego pokolenia (a pewnie i
nie tylko) obudził się sentyment. Bohaterka na niej przedstawiona to wypisz
wymaluj Son Goku SSJ3 z nieśmiertelnego „Dragon Ball”, a jej dłoń przypomina
dłoń Piccolo z tej samej mangi. Środek też jest podobny, bo oparty na walkach,
choć już sam gatunek, klimat całości i jej brutalność bliższe są „Naruto” –
serii inspirowanej… tak, tak „Smoczymi kulami”. Jak nie ulec takiej opowieści?
Szczególnie, że „Akame” to naprawdę sympatyczna pozycja, lepsza niż wiele
podobnych tytułów.
Night Raid to grupa wojowników
działająca jako płatni mordercy, która przyjmuje tylko i wyłącznie zlecenia na
złych ludzi. A że panujący w kraju ustrój i sama władza są do szpiku złe, jej
ofiarą padają głównie wszelkiej maści urzędnicy, politycy i ich sługi. Niestety
członkowie Night Raid nie mogą czuć się bezpiecznie. Mimo znakomitego
wyszkolenia i broni, na usługach wroga są ludzie także władający teigu, a ostatnie
starcie z nimi skończyło się śmiercią Sheele, nie do końca zdrowej psychicznie,
ale bardzo sympatycznej wojowniczki. Nastroje panujące w drużynie są więc
nienajlepsze. Akame nie może pogodzić się z tą stratą, a Tatsumi poprzysięga
jej, że nie będzie cierpiała z jego powodu, bo on nigdy nie da się zabić. By to
jednak osiągnąć, zaczyna wzmożony trening, ale wciąż wiele musi się nauczyć.
Tymczasem Esdeath wraca do stolicy
by prosić o przydzielenie jej kolejnych sześciu władających. Chce z ich pomocą
zaprowadzić porządek. Wstawia się za nią premier, który ma swoje cele. Na jego
zlecenie Esdeth zaczyna polowanie na jego politycznych przeciwników, winą za
ich śmierć obarczając członków Night Raid…
Lekka, szybka, pełna akcji, z
całkiem sporą nutą brutalności i krwawych scen – taka właśnie jest „Akame ga
Kill!”, seria przede wszystkim dla nastoletnich chłopców, ale nie tylko. Oczywiście
to głównie ta grupa będzie znakomicie się bawić, szczególnie, że biuściaste
bohaterki biegają tutaj praktycznie w samej bieliźnie, wymachując bronią równie
imponujących rozmiarów, co ich atrybuty. Do tego dochodzą napakowani faceci
(plus jeden niepozorny, z którym czytelnik może się identyfikować), walczący ze
sobą na śmierć i życie oraz odpowiednia doza humoru. I wszystko to naprawdę
znakomicie się czyta. Nawet jeśli już dorośliście, ale wciąż tli się w Was
jakaś iskierka tego dawnego Ja, która kochała „Dragon Balla”, „Naruto” itp.
Jak całość przedstawia się
graficznie? Także znakomicie: wyraźna, czysta, prosta, ale miła dla oka i
doskonale pasująca do treści kreska pozostawia po sobie dobre wrażenie – jest w
końcu taka, jak w shōnen być powinna. I taka też jest cała reszta, jeśli więc
należycie do miłośników gatunku, na pewno będziecie bardzo zadowoleni. Ja, choć
podchodziłem z niepewnością, po drugim tomie dałem się wciągnąć i muszę
przyznać, że to jeden z lepszych tytułów tego typu, jaki w ostatnim czasie
czytałem. Dlatego polecam.
Komentarze
Prześlij komentarz