KAFKA
BYŁBY DUMNY
Od kiedy przeczytałem moją pierwszą
powieść Richarda Flanagana, jego nazwisko na okładce zaczęło przyciągać mnie,
niczym magnes. Autor do moich ulubieńców trafił wraz z kolejną książką jego
autorstwa, która znalazła się w moich rękach i od tamtej pory nieustannie
zachwyca mnie swoją twórczością. Nie inaczej jest w przypadku jego najnowszego
dzieła, doskonałej „Nieznanej terrorystki”, która wciąga, porywa, intryguje i
prowokuje, wyzwalając przy tym wielkie emocje. Dzieła, jakie pewnie popełniłby
Kafka, gdyby żył w świecie po 11 września i zarzucił oniryczny klimat,
pozostając jednak przy swej dogłębnej analizie zastanej rzeczywistości, ale
dodając do tego równie głęboką wiwisekcję samego człowieka.
Poznajcie Ginę Davies. Jeszcze nie
Ginę D., tą stanie się już niedługo, póki co jednak jest tylko kolejną
dziewczyną, którą zawodowo tańczy na róże, eksponując pośladki, rozkładając
nogi i zdobywając napiwki od śliniących się klientów. Nie jest wprawdzie taka,
jak wszystkie jej koleżanki, to nie wychudzony szkielet, ideał naszych czasów,
a dwudziestosześcioletnia kobieta o pełnych kształtach i urodzie nie do końca
pasującej do tej epoki, ale na pewno przykuwającej uwagę. Woli nie myśleć o
przeszłości i rodzinie, to co zostawiła za sobą, za nią pozostanie. Wiedzie te
swoje życie, cieszy się z drobiazgów, aż wszystko zmienia jedna noc.
Chwila zapomnienia, tajemniczy
nieznajomy… Rano Gina przekonuje się, że zniknął, ale zostały kłopoty. Choć
dziewczyna nic nie zrobiła, media pokazują ją jako najgroźniejszą terrorystkę w
kraju. Tancerka trafia w sam środek koszmaru, którego nie rozumie. Musi
oczyścić swoje dobre imię, musi wszystko naprawić, ale jak ma to zrobić? Świat
już wydał na nią wyrok, dziennikarze wygrzebują fakty z jej przeszłości, które
nie mają nic wspólnego z tym, co się dzieje, ale stają się pożywką dla rządnego
krwi tłumu. Strach i obłęd narastają, a Gina stara się wydostać z trybów
dziwnej machiny, której nawet nie rozumie…
Stephen King pisał niegdyś o
konserwatywnej naturze horrorów. Nie pij alkoholu, nie bierz narkotyków, nie
idź tam gdzie ci niewolno, nie uprawiaj seksu – w skrócie: nie rób nic
niewłaściwego, bo skończy się to źle. To samo można odnieść do „Nieznanej
terrorystki”. Nie sypiaj z obcym, bo pożałujesz. I ten fakt właśnie stanowi
zasadniczą różnicę pomiędzy czwartą powieścią w dorobku Flanagana, a
najsłynniejszym dziełem Kafki, „Procesem”. Poza tym z Giną (zbieżność nazwiska
z Geeną Davis, jak myślicie, przypadkowa?) nie jest, jak z Józefem K. Ona przynajmniej
ma szansę zrozumieć o co jest oskarżona, choć tryby maszyny, które mielą oboje
wykazują ze sobą zadziwiającą zbieżność, a przecież działają na innych polach.
Zostawmy jednak te porównania i
skupmy się na tym, co oferuje nam Flanagan. A jak zwykle jest tego mnóstwo.
Jeszcze zanim wciągnie nas akcja, zanim zanurzymy się w życie Giny, styl
australijskiego mistrza literatury jako pierwszy rzuca się w oczy - i zachwyca.
Pełny, krwisty, soczysty, czasem wulgarny, ale literacko dopieszczony i
dojrzały, jest tym, w czym czytelnik chce się rozsmakować. Chłonąć powoli, jak
najlepszy smakołyk, delektować się nim – trudno jednak nie rzucić się na „Nieznaną
terrorystkę” i pochłonąć ją z łapczywością człowieka skrajnie wygłodzonego. Dwuznaczność
moich słów jest w pełni zamierzona, bo obcowanie z twórczością Flanagana,
podobnie, jak z dziełami innych mistrzów pióra (ze współczesnych wymienię choćby
Philipa Rotha czy Johna Irvinga), dostarcza niemal fizycznej przyjemności.
A przecież nie tylko styl jest
tutaj świetny. Autor fabułę prowadzi w doskonały, niespieszny sposób. Pozwala
nam bliżej poznać Ginę, jej życie, jej charakter – zgłębia ją, pokazując nam
nie bohaterkę stworzoną z tuszu pokrywającego papier, a kobietę z krwi i kości.
Psychologicznie wiarygodną, żywą i interesującą. Podobnie przedstawia nam
otaczający ją świat i ludzi, z którymi się styka. A kiedy zaczyna się koszmar,
drażni nasze nerwy, szarpie nimi, wsadza nas w klaustrofobiczną klatkę i wyciska
z nas coraz więcej emocji. Podlewa to rozważanymi na filozofią Nietschego,
kontrowersyjnymi, mogącymi oburzyć niektórych, ale przepuszczonych przez
intrygujący filtr – jakby „Imagine” Johna Lennona.
Brzmi osobliwie? Ale jest
wspaniale. Na dodatek Flanagan, może dzięki dystansowi geograficznemu, a może
dzięki swoim niebanalnym zdolnościom literackim, choć mówi o świecie po
jedenastym września – a co za tym idzie, nawet jeśli pośrednio tylko, o samych
zamachach – unika patosu. Unika wszystkich tych tanich chwytów, które kojarzą
mi się z opowieściami o tamtym dniu, zamieniając je w piękną przypowieść o tym,
jak pozorną wolnością i prywatnością żyjemy. Przypowieść o marzeniach i
marzycielach. I świecie paranoi, gdzie o prawdę chyba już nikomu nie chce się
dbać. Kafka z takiego wykorzystania motywów swojego „Procesu” byłby dumny.
Komentarze
Prześlij komentarz