Pan Lodowego Ogrodu t. 2 - Jarosław Grzędowicz

CIĄG DALSZY WĘDRÓWKI PRZEZ LODOWY OGRÓD


Przy okazji recenzowania pierwszego tomu „Pana Lodowego Ogrodu” pisałem, że warto sięgnąć zarówno po ten tytuł, jak i całą tę kolekcję głównie z trzech powodów: bo dobrze, bo solidnie i bo tanio. Przed samą historią bowiem nie padłem na kolana – ale tak już mam, że we współczesnej fantastyce, szczególnie rodzimej, prawie nic nie potrafi mnie naprawdę zadowolić. Jednak teraz, po drugim tomie muszę powiedzieć, że zaczynam rozumieć fenomen tej powieści. I wyrządziłbym jej krzywdę, gdybym nie powiedział, że to jedna z najlepszych polskich serii Science Fantasy i Fantasy jakie miałem okazję czytać, a trochę tego było.


Długo zastanawiałem się co właściwie napisać w kwestii fabuły. Bo z „Panem Lodowego Ogrodu” nie jest jak z większością powieści kontynuujących jakiś cykl – poszczególne tomy nie mają więc jakiegoś wyraźnego motywu przewodniego. To jedna, wielka opowieść podzielona na części i tyle. Opowieść dziejąca się na Midgaardzie, planecie, gdzie wszelka technologia przestaje działać. Trwa tu wojna bogów, świat stoi na krawędzi, jeśli już nie zaczął płonąć, zło się panoszy, śmierć i okrucieństwo jest wszędzie. Gdzieś w tym wszystkim są ludzie, dwaj główni bohaterowie wydarzeń, które rozgrywają się na kartach książki – i to właściwie tyle, co musicie wiedzieć.


Wegner i jego Meekhan. Kosik z powieściami dla dorosłych i młodzieży. Obowiązkowo także Lewandowski ze swoim Ksinem. Patykiewicz. Do tego Ziemiański, bo „Achaja”, bo świetne krótkie formy i kilka udanych pozycji, których do fantastyki bym nie zaliczył. Nie sądziłem, że do tej gromadki rodzimych fantastów dopiszę kiedyś jakieś nazwisko, które przypadnie mi do gustu. Bo ani „Wiedźminem” się nie zachwycam, ani Pilipiukiem, mimo kilku świetnych jego opowiadań. Ale teraz Grzędowicz dołączył do tego grona i mówię to z radością, bo brak mi było czegoś nowego. Radością tym większą, że pierwszy tom „Pana Lodowego Ogrodu” przeczytałem bardziej wyszukując w nim wtórności i schematy wzięte z innych dzieł, niż dając się porwać lekturze. Ale, że Grzędowicz pisze naprawdę znakomicie, i że miał pomysł jak to wszystko, co miał w głowie, przekuć w sprawne dzieło, nie było wyjścia – musiałem się do niego przekonać.


Ale przyjrzyjmy się całości bliżej. Ten tom, sam w sobie, jest właściwie czymś na kształt „Matrixa: Reaktywacji”, jeśli chodzi o konstrukcję, choć dalece bardziej od niego osadzony w wydarzeniach części pierwszej. Wątki są tu rozwijane, akcja zawiązywana coraz bardziej, ale żądnego rozwiązania czytelnik nie otrzymuje. Na to przyjdzie czas. Ale wbrew pozorom to wszystko wcale nie rozczarowuje. Dlaczego? Bo Grzędowicz opowiada nam to w dobrym stylu, nieźle skonstruował ten swój świat, wyszli mu też bohaterowie, którzy w tym tomie zmieniają się nieco, ale są krwiści i przekonujący. Przede wszystkim jednak wyszło mu pisanie, bo robi to znakomicie. Językiem pełnym i krwistym, czasem lekko potocznym, ale za to z pazurem. Nie ma tu tej prostoty i infantylności, z jaką kojarzą mi się rodzime dzieła, nie ma też usilnie budowanego ciężaru. „Pan Lodowego Ogrodu” jest lekki, przyjemny, ale literacko udany i lepszy od znacznej większości podobnych utworów dostępnych na rynku.


Do tego mamy jeszcze znakomite wydanie. Tanie, bo co to jest niespełna 17 zł za ponad 500-stronicowy tom w twardej oprawie. W środku nie ma wprawdzie ilustracji, ale jest dobra literatura rozrywkowa z nutą czegoś ponad. Jak dla mnie świetny tom świetnej kolekcji i tyle. Jeśli nie znacie, a pamiętam, że swego czasu „Pan Lodowego Ogrodu” był ciężko dostępny i czytelnicy wyczekiwali na dodruk, poznajcie, warto.

Komentarze