KLASYKA...
KLASYKI
Ten tom "Lucky Luke'a"
jest tomem dość niezwykłym, choć pozornie nie wyróżnia się niczym szczególnym
na tle pozostałych części serii. Co jest w nim zatem innego? To właśnie od
tego, liczącego sobie już ponad sześćdziesiąt lat, albumu swoją przygodę z
pisaniem serii zaczął jeden z najlepszych jej scenarzystów, a także legenda
komiksu humorystycznego, René Goscinny. Potem zajęcie to kontynuował przez
ponad 20 lat, dając nam blisko 40 znakomitych komiksów z dzielnym kowbojem. Jak
jednak przedstawia się ten jego luckyluke'owy debiut?
Zanim odpowiem na to pytanie,
spójrzmy na treść tego tomu. Prace nad budową linii transcontinental w Dead Ox
Gulch oraz w Las Puertitas nie mają zbyt wiele szczęścia. Od miesięcy stoją w
miejscu, a przestrzeń pomiędzy obiema miastami straszy dziką ziemią niczyją.
Prezes Transcontinental Railway Black Wilson stwierdza, że tak dłużej nie może
być i wysyła telegram z nakazem powrotu pracowników do działania. Jednocześnie
jeden z jego pracowników wysyła telegram by wszelkie prace wstrzymano. Co się w
rzeczywistość dzieje w spółce i w samym Dead Ox Gulch? Los chce, że w mieście zjawia się akurat nie
kto inny, jak Lucky Luke. To on stawia czoła przeciwnościom losu i bandytom, i
mobilizuje ludzi oraz robotników do działania. To jednak dopiero początek
kłopotów, z jakimi będzie musiał się zmierzyć...
"Lucky Luke" to jedna z
tych serii, które absolutnie zasłużyły sobie na miano klasyki i chyba nikt nie
będzie się z tym określeniem spierał. A skoro tak, to ten album śmiało można
nazwać klasykiem klasyki. Pochodzi w końcu z samych początków istnienia serii -
jest jej dziewiątym tomem, opublikowanym pierwotnie dawno temu, bo w 1957 roku.
Trochę więc minęło czasu od jego premiery, "Szyny na prerii" miały
więc pełne prawo się zestarzeć, a jednak tak się nie stało. Jak pozostałe tomy,
tak i ten, bawi, śmieszy i właściwie sam się czyta, a przygody dostarczają
solidnej porcji dobrej rozrywki.
Nieco inaczej jest z szatą
graniczną. Nie zestarzała się, ale rożni się nico od tego, do czego
przyzwyczaiły nas późniejsze tomy. Szczególnie jeśli chodzi o design postaci.
Nie myślcie jednak, że jest na tym polu źle, bo to nie prawda. Jest po prostu
odrobinę inaczej, ale tak samo znakomicie. Kreska jest czysta i pełna uroku,
poszczególne ilustracje potrafią rozbawić. Mamy też znakomity kolor i dobre
wydanie. Miłośnicy Lucky Luke'a i europejskich komiksów powinni ten album
poznać koniecznie. Tak samo zresztą, jak fani Goscinnego. Ale nie zawiedzie się
też nikt, kto chciałby przeczytać coś lekkiego i humorystycznego. Polecam.
I dziękuję wydawnictwu Egmont za
udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz