NAJLEPSZY
SUPERBOHTARSKI KOMIKS?
Tak szumnym mianem określa się na
okładce „Invincible”, obok „Żywych trupów” chyba najbardziej cenione z dzieł Roberta
Kirkmana, ale czy tak jest w rzeczywistości? Mógłbym wymienić niejedną genialną
serię, która zasługiwałaby na to miano, ale nie byłoby wśród nich „Invincible”.
Co nie zmienia faktu, że to kawał świetnego komiksu, bawiącego się – podobnie,
jak to miało miejsce w znakomitym „Czarnym młocie” – schematami i elementami
opowieści superhero. Lepszego, iż większość mainstreamowych cykli dostępnych na
rynku.
Głównym bohaterem jest nastoletni Markus
Sebastian Grayson. Jak to w takich historiach bywa, to pozornie zwyczajny
chłopak, który – oczywiście – skrywa pewną tajemnicą. Jest nią jego równie
pozornie zwyczajny ojciec, który na co dzień, jako superbohater Omni-Man,
ratuje świat. Rodzic na dodatek jest z pochodzenia kosmitą, co tylko dodaje
pikanterii jego osobie. Mark póki co jednak wiedzie zwykłe życie dzieciaka u
progu dojrzałości – czyta komiksy, myśli o dziewczynach, lubi wypady z przyjaciółmi,
a kiedy się nie uczy, pracuje, choć nie jest to spełnienie jego marzeń. Nie
przejmuje się zbytnio faktem, że w nim też kiedyś przebudzą się moce, ale w
końcu ten dzień nadciąga. Jak się możecie domyślić, od tej chwili zaczyna się
jego kariera superbohatera, ale nastolatek dopiero się przekona, jakie problemy
wiążą się z tym fachem…
Kirkamn nie należy do moich
ulubionych scenarzystów. Owszem, zachwyciłem się kilkoma tomami „Żywych
trupów”, ale zdecydowana większość rozczarowała mnie bardzo mocno. Podobał mi
się również jego „Oblivion Song”, ale i ten tytuł nie powalił mnie na kolana.
„Invincible” to rzecz utrzymana na podobnym poziomie. Jest dobra, ale nie do
końca spełniona, jakby autor nie był w stanie w pełni oddać tego, czego chciał.
Mimo to i tak stworzył rzecz absolutnie godną uwagi. Rzecz, która spodoba się
miłośnikom superhero, jak i czytelnikom nieco już tym gatunkiem zmęczonym.
Bo co tu właściwie mamy? Szybką
akcję, powielenie schematów superbohaterskich, z jednoczesnym złożeniem im
hołdu i sporadycznym przełamaniem ich, nieco humoru, sporo krwi, dużo walk,
kilka spektakularnych scen itd., itd. Lepiej podobne rzeczy robią np. Bendis
czy Millar, ale i Kirkman dał radę, tworząc rozrywkową serię na dobrym poziomie.
Do tego mamy niezłą szatę
graficzną, dość prostą, ale w przyjemny sposób czerpiącą np. z prac Mike’a
Mignoli (bez jego mroku jednak), uzupełnioną o udany, prosty kolor i świetne
wydanie. Tom oferuje bowiem 80 stron dodatków i nawet jeśli w ich miejsce
wolałbym cztery dodatkowe zeszyty serii, i tak doceniam ten fakt. Komu podobały
się inne prace Kirkmana i „Czarny młot”, z „Invincible” będzie zadowolony, tak
samo jak miłośnicy superhero.
Komentarze
Prześlij komentarz