POCZĄTKI
PRZEMIANY DAREDEVILA
Ciężko mi zliczyć, ile lat
czekałem, aż ktoś w końcu wyda na polskim rynku „Daredevil Visionaries – Frank Miller”.
Miller w końcu, od chwili, kiedy przeczytałem pierwszy mój jego komiks, czyli „Sin
City”, stał się najważniejszym twórcą w moim życiu (choć znam dużo lepszych autorów),
a przygody Śmiałka były nie tylko jego przepustką do sławy, ale także polem
testowym jego pomysłów. Co za tym idzie, na łamach tej serii stworzył wiele przełomowych,
wielkich opowieści, choć na początku nikt nie pozwalał mu rozwinąć skrzydeł. Do
tej pory mieliśmy okazję czytać tylko niektóre z nich, teraz jednak, dzięki
wydawnictwu Egmont, ukazuje się pierwszy tom zbierający zeszyty „Daredevila” od
początku pracy Millera nad serią. I chociaż to scenariusze Franka zagwarantowały
mu miejsce w historii komiksu, a w tym tomie znajdują się jedynie numery przez
niego rysowane, i tak absolutnie wart jest on poznania.
Daredevil to obrońca nowojorskiego
Hell’s Kitchen. Ślepy superbohater, który wzrok stracił w wypadku, ale
jednocześnie zyskał wówczas wyostrzenie wszystkich pozostałych zmysłów. Jako zamaskowany
heros walczy ze zbrodnią, jako Matt Murdock zaś prowadzi kancelarię prawną. Z czym
mierzy się teraz? Jeden z jego największych wrogów, Bullseye, chce go dorwać, a
by to zrobić, szykuje pułapkę. Tylko czy Daredevil się w nią złapie? Na tym
jednak nie koniec, bo na scenie pojawiają się Czarna Wdowa i Hulk, sekrety
przeszłości zaczynają wychodzić na jaw, a dziennikarz Ben Urich zbliża się
nieubłaganie do odkrycia sekretnej tożsamości Śmiałka…
Frank Miller w świecie komiksu
zadebiutował w roku 1973, ale rysowanie podrzędnych opowieści i pojedynczych
historii nie było tym, czego oczekiwał. Dlatego, kiedy trafił do Marvela,
postanowił przekonać redaktorów by powierzyli mu rysowanie „Daredevila”. Ci
zgodzili się, bo seria nie radziła sobie wówczas zbyt dobrze, a młody Miller zaczął
starania by się wybić. I chociaż już po pierwszym zeszycie okrzyknięto go
wschodzącą gwiazdą wydawnictwa, rysownik nie był zadowolony ze scenariuszy Rogera
McKenziego i chciał odejść. I wtedy zmienił się jednak redaktor, zobaczył
pomysły Franka i uczynił go scenarzystą „DD”, a ten zaczął tworzyć przełomowe
opowieści, wprowadził postać Elektry, w końcu zaczął także zmieniać oblicze
komiksu…
… ale zanim to nastąpiło, powstało
te dziewięć zeszytów zebranych w tym tomie. Osiem z nich napisał McKenzie,
ostatni David Michelinie. Miller, jak pisałem na wstępie, jedynie je
zilustrował, (z drobnym wyjątkiem) ale i za pomocą samych rysunków był w stanie dodać serii coś od
siebie. Tym czymś był oczywiście mrok, realizm, brud nowojorskich zaułków i
mangowa dynamika. Zresztą nawet w designie postaci widać tu wpływy japońskiego
komiksu. Do tego dochodzi wręcz filmowe rozrysowanie poszczególnych sekwencji, a
także ten niesamowity, millerowski klimat, tu dopiero się rodzący, ale już
mający w sobie charakter.
Nic więc dziwnego, że to ilustracje
(z całkiem dobrym, odnowionym kolorem) są prawdziwą gwiazdą tego albumu. Ale i scenariusze
też są niezłe. Owszem, fabuły nie wybijają się tu ponad przeciętność typowych
komiksów z lat 70. i 80., niemniej niczym także nie rażą. To po prostu niezła,
rzemieślnicza robota, jakich wiele, warta poznania, bo jako rozrywka, trzyma
pewien poziom. Do tego mamy tradycyjnie świetne wydanie w twardej oprawie,
które pięknie prezentuje się na półce.
Wszystko to prowadzi do oczywistej
konkluzji. Każdy fan komiksu superbohaterskiego, Daredevila, Marvela i Franka
Millera absolutnie powinien sięgnąć po ten album. Warto. Tym bardziej, że w
perspektywie mamy drugi tom, będący jednocześnie jednym z najlepszych komiksów
w dziejach (wg. magazynu „Wizard”), w którym debiutuje Elektra (a który
częściowo ukazał się niedawno w Polsce w tomie „Saga o Elektrze” Kolekcji
Superbohaterowie Marvela). Nie znać po prostu nie wypada, skoro po dziś dzień
Miller jest uważany za najlepszego twórcę przygód „DD”, a tacy giganci, jak
Brian Michael Bendis, składali hołd jego pracom.
Komentarze
Prześlij komentarz