TE
SAME CYKADY, INNY PŁACZ
Sięgając po pierwszy tom „Gdy
zapłaczą cykady” nie wiedziałem właściwie czego się spodziewać. I nie chodzi o
fabułę, bo ta akurat w pewnym stopniu była mi jasna, ale o samo wykonanie. Mimo
iż mangi, nawet te będące adaptacjami anime, gier i innych rzeczy są udane (a i
spotkałem kilka genialnych ich przedstawicieli), wciąż nie potrafię do końca
przekonać się do tego typu dzieł. Na szczęście niniejsza seria okazała się
naprawdę udana, a choć pierwszy tom był rzeczą zamkniętą, byłem ciekaw co autor
przygotował w kolejnych częściach. Jakie było moje zdziwienie, kiedy zaczynając
lekturę „Księgi dryfującej bawełny” trafiłem znów w to samo miejsce. Ten sam
bohater, ten sam początek, te same wydarzenia… Co się dzieje? Alternatywna
wersja czy może coś zupełnie innego? Cóż, o tym musicie przekonać się sami, ale
szansa na przeżycie raz jeszcze przygód Keiichiego, tylko że jednak innych, z
zupełnie inaczej rozłożonymi akcentami, okazała się naprawdę ciekawym
doświadczeniem. Lepszym nawet od „Księgi uprowadzenia przez demony”.
Nastoletni Keiichi przeprowadza się
do górskiej wioski Hinamizawy , gdzie zaprzyjaźnia się z kilkoma dziewczynami,
a z jedną z nich zaczynają łączyć go nieco bliższe stosunki. Miło spędza czas, wszyscy
razem bawią się, żartują, ale ich sielankę przerywa odkrycie informacji o
morderstwie, które miało miejsce w tej okolicy – morderstwie wciąż jakże
zagadkowym. Keiichi postanawia przyjrzeć się sprawie z bliska i odkryć co
właściwie dzieje się w tym niemalże odciętym od świata miejscu. Jednocześnie
przekonuje się, że jego znajome mogą mieć z tym wszystkim o wiele więcej
wspólnego, niż byłby gotów przyznać…
Kiedy zacząłem czytać ten tom
„Cykad”, a zarazem zacząłem także myśleć o zrecenzowaniu go, postanowiłem, że w
tym miejscu porównam go z serią filmów „Boogeyman”. Jeśli kojarzycie tylko
trylogię z lat 2005-2008, nie zrozumiecie dlaczego, ale każdy kto pamięta
tetralogię Ulliego Lommela zapoczątkowaną w roku 1980, zna już powód. Druga i
trzecia część tej serii były bowiem niczym innym, jak tymi samymi filmami, co
jedynka. Autor dokręcił nieco scen, a całą pierwszą część umieścił jako
wspomnienia/sny. W ten sposób po raz drugi i trzeci sprzedał widzom dokładnie
to samo. Zrezygnowałem jednak z takich porównań, bo drugie „Cykady” nie są tym
samym, co jedynka. Owszem mamy te same postacie, wydarzenia i miejsce akcji,
ale różnią się szczegóły, które z czasem urastają do rozmiarów wątków
wiodących.
„Księga nawiedzenia przez demony” była
bardziej skupiona na grozie, morderstwach i niepewności. „Bawełna” idzie inną
drogą, bo od początku koncentruje się na relacjach między bohaterami,
rozdwojeniu jaźni (?) jednej z dziewczyn i wątku miłosnym, który związany
zostaje między Keiichim, a jedną z osobowości (?) jego przyjaciółki. Atmosfera
jest inna, bardziej sielska, lekka, ale nie brak tu grozy i niepewności. Więcej
za to mamy tła obyczajowego, poznajemy lepiej rodziców głównego bohatera, a
także samą Hinamizawę. Co jest dla mnie jak najbardziej na plus, bo właśnie
wątki przyziemne, życiowe i romantyczne zawsze do mniej najbardziej trafiają.
Za to uwielbiam horrory Stephena Kinga, w których to, co niezwykłe, nie atakuje
nas z każdej strony. I to kupiło mnie w tym tomiku.
Na plus zmieniła się też szata
graficzna, która zachowała podobną stylistykę i lekkość, ale więcej w niej
detali i swoistej ostrości. Świetnie też oddaje zarówno słodycz, urok, jak i
mrok całości. Efekt finalny, łącznie z nieco spowolnionym, stonowanym
scenariuszem, ukazującym nam inną stronę znanych już wydarzeń i puszczającym
oko do czytelników znających poprzednią część, jest znakomity. Lektura
„Bawełny” okazała się dla mnie wciągającym i emocjonującym przeżyciem, tym
przyjemniejszym, że rozpisanym na blisko pół tysiąca stron. Dlatego polecam
gorąco i mam nadzieję, że kolejne części utrzymają tak znakomity poziom.
Dziękuję wydawnictwu Waneko za
udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz