TRZY PO TRZY
W ostatnich latach na półkach
polskich księgarni pojawia się coraz więcej zbiorczych wydań komiksów, które
niegdyś – często wcale nie tak dawno temu – były już w naszym kraju wydane. Co
cieszy, bo w ręce kolejnych pokoleń czytelników trafiają serie, których nakład
zdążył się już wyczerpać, albo po prostu te, które dotąd nie miały tak
kompleksowej edycji. Wydań „Garfielda” było już wiele, zaczynając od pasków w
gazetach, przez albumy, po czarnobiałe książeczki, najnowsze zaś to grube, jak
sam tytułowy kot tomiszcza, zbierające w sobie po trzy albumy wcześniejszego
wydania, w pełnym kolorze. I tak, jak rozmiarami, przygody niesfornego,
wrednego zwierzaka, imponują także swoją jakością. Bo „Garfield” to po prostu
rewelacyjny komiks dla czytelników w każdym wieku, który bawi, ale przede
wszystkim urzeka swoją trafnością i skłania przy tym do myślenia.
Któż z nas nie zna tego rudego kota?
Nienawidzi poniedziałków, listonoszów i psów. Jeszcze bardziej nie cierpi diet,
rodzynków w cieście i wstawania. Całe dnie najchętniej spędzałby w łóżku, a
skoro już musi wstać, to lepiej żeby czekała na niego pełna miska (lazania!), może
horror w telewizji i Oddie, którego można by kopnąć. Ale na pewno nie
weterynarz. I tak żyje sobie, jedząc, śpiąc i denerwując swojego właściciela,
Johna, człowieka mającego nieograniczony niczym talent do zrażania do siebie
płci przeciwnej, z którą tak rozpaczliwie stara się umówić na jakąś randkę.
W tym tomie czytelnicy dostają…
jeszcze więcej tego wszystkiego, co napisałem powyżej. Oddie znów obrywa, meble
znów padają ofiarą kocich pazurów, kawa znika w zawrotnym tempie, bo co prawda
zwykłe futrzaki tego napoju nie piją, ale Garfield zwykły nie jest, a John, jak
sobie zasłuży, a zdarza mu się to często, też staje się ofiarą swojego
zwierzaka. A to tylko część. Jest tyle jedzenia do pochłonięcia, tyle psów do
drażnienia, tyle kotów, z którymi trzeba konkurować i tyle diet czyhających na niego
na każdym kroku…
Czytanie „Garfielda” to czysta
przyjemność. Czytanie „Garfielda” to znakomita, niegłupia zabawa. Przede
wszystkim jednak czytanie „Garfielda” to gwałtowne ataki śmiechu, które
poprawiają nastrój i sprawiają, że czytelnik nie chce ani na moment odłożyć
albumu, ciekaw co to jeszcze ten cały Davies wymyśli. Dla mnie osobiście
zresztą przygody niesfornego, grubego kota to bodajże najśmieszniejsze paski
komiksowe jakie znam. „Fistaszki” są co prawda bardziej refleksyjne, ale rodzaj
garfildowego dowcipu jest mi bliższy.
Nie samymi dowcipami i żartami
człowiek i seria jednak żyje. Dlatego mamy tu przygody, mamy wątki obyczajowe i
beznadziejnie romantyczne, a także sporo satyry, głównie tej społecznej. A
wszystko to podane w sposób lekki, wciągający i rewelacyjnie zilustrowany. Kreska
jest prosta, grafiki cartoonowe, ale ile w tym talentu i ile uroku. I jak
wszystko mile wygląda. Do tego piękne wydanie, na papierze kredowym i w twardej
oprawie, robi równie duże wrażenie, jak sama zawartość.
Miłośnikom „Garfielda” polecać nie
muszę, bo jeśli nie mają którejś części to i tak pobiegną nadrobić ten błąd. Całą
resztę namawiam jednak by sięgnęła po ten, jak i pozostałe tomy. Nieważne czy
lubicie komedie, czy nie, ta seria jest tak znakomita, że chyba nie znajdzie
się czytelnik, który nie uległby jej urokowi.
Komentarze
Prześlij komentarz