WIKTORIAŃSKA
LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI
Nie każde dzieło geniusza musi być
genialne. Alan Moore to ewidentnie jeden z najwybitniejszych, jeśli nie
najwybitniejszy, scenarzystów komiksowych w historii, człowiek, który na zawsze
odmienił to medium, wyniósł na wyżyny sztuki wcześniej dlań niedostępne i
udowodnił niedowiarkom to, co dla fanów było oczywiste od zawsze – że historie
obrazkowe w niczym nie ustępują literaturze czy kinu. A jednak nie wszystko, co
wyszło spod jego ręki jest wybitne. Weźmy np. „Top 10”. To dobry komiks,
rewelacyjny, bijący na głowę 90% reszty opowieści graficznych, ale jednak w odróżnieniu
od np. „V jak Vendetta” czy „Strażników” będący przede wszystkim rozrywkową
lekturą. Polem do zabawy dla samego autora. Podobnie jest z „Ligą niezwykłych
dżentelmenów”, dziełem cenionym (trafiło w końcu na listę 100 najlepszych
komiksów wg „Wizarda”) i absolutnie godnym poznania, ale wyraźnie ukazującym,
że Moore’a stać na wiele więcej.
O co chodzi w tej opowieści? Koniec
XIX wieku. Niejaki Campion Bond tworzy niezwykły oddział, który ma zająć się
zagrożeniem, jakie spadło na Wielką Brytanię. W skład ekipy wchodzą najbardziej
niezwykłe osobistości Anglii: Mina Murray, kapitan Nemo, Allan Quatermain, Dr.
Jekyll i Niewidzialny Człowiek. Walcząc z własnymi słabościami i próbując
znaleźć wspólny język, stają do walki z wrogiem, który zdaje się przerastać ich
pod każdym względem…
Dlaczego zatem „Liga niezwykłych dżentelmenów” nie jest opowieścią wybitną? Bo, podobnie, jak w „Top 10” mamy tu
do czynienia z zabawą motywami i schematami. Moore jest tu, jak dziecko,
biorące do rąk figurki swoich ulubionych bohaterów, nie wyrywając ich ze
świata, do którego należą, ale umieszczając na styku literackich rzeczywistości
i historycznych realiów, zestawia po raz pierwszy ze sobą w opowieści łączącej
elementy z ich „rodzimych” dzieł. Bawi go odtwarzanie motywów, łączenie fikcji
z faktami i żonglowanie tym, co w literaturze wiktoriańskiej kochają jej
miłośnicy i sam autor. Jest to zabawne, jest inteligentne, ma swój klimat i
charakter, czasem Moore ciekawie dekonstruuje postacie, ale…
Nie ma tu tego, co znajdziecie w
„Strażnikach” czy „V jak vendetta”. Tam na czynniki pierwsze twórca rozłożył
zarówno same postacie, ich psychologię, schematy gatunkowe, w jakich się
poruszał, jak i problematykę społeczną, polityczną i naturę ludzką. Tu zostaje
rozrywka, będąca przeniesieniem idei Ligii Sprawiedliwości na wiktoriański
grunt. Udana bardzo, wciągająca, śmiesząca i jakże sentymentalna, ale na tym
koniec. Choć gdyby inni autorzy robili komiksy rozrywkowe na takim poziomie…
Ba, żeby pisali takie powieści i kręcili takie filmy. Moje narzekanie wynika z
tego, że po Moorze oczekuję perfekcji w każdym calu, a tu mamy zaledwie
lżejszą, choć wciąż świetną, jego stronę.
Niemniej świetny jest tu nie tylko
scenariusz, ale również i ilustracje. Cartoonowe, dość proste, momentami kojarzące
się z klasycznymi grafikami, uzupełnione o dobrze dobrany kolor, świetnie
pasują do całości. Tak samo nie zawodzi i wydanie, tym bardziej, że we
wznowieniu z 2013 roku mamy opowiadanie Alana Moore’a pominięte w pierwszej
edycji. Kto więc nie zna tego komiksu, a chce dobrej, inteligentnej rozrywki w
najlepszym tego słowa znaczeniu, nad którą spędzi mile czas, a jeszcze więcej
poświęci go na poszukiwanie niezliczonych odwołań do klasyki literatury
przygodowej, fantastycznej i horroru, będzie zachwycony. I chociaż pozycja
ukazała się na polskim rynku dobrych pięć lat temu, wciąż jest dość dobrze
dostępna, a że przy okazji na głowę bije większość komiksowych nowości, tym
bardziej warto się za nią rozejrzeć i dołączyć do swej biblioteczki. W końcu
nie znać „Ligii niezwykłych dżentelmenów” po prostu nie wypada.
Komentarze
Prześlij komentarz