POZYTYWNE ZASKOCZENIE
Chociaż Lucky Luke jest serią
europejską, akcja całości dzieje się na Dzikim Zachodzie. Nikt więc chyba nie
przypuszczał, że nasz dzielny kowboj wybędzie kiedyś poza amerykańskie tereny,
a jednak. Skoro nawet Europejczycy potrafili kręcić westerny i robili to w tak
znakomitym stylu (patrz Sergio Leone), że przeszli do legendy nie tylko
gatunku, ale też i kinematografii, to dlaczego western nie może przenieść się
na Stary Kontynent? Właśnie, dlatego też w 82 tomie cyklu, najnowszym, bo we
Francji wydanym w roku 2018, Lucky Luke trafia do Paryża. Jak poradzi sobie w
tym miejscu? Jedno jest pewne, jakkolwiek by to nie wyglądało, czytelników
czeka kolejna porcja świetnej zabawy, od której trudno się będzie oderwać.
Bartholdi, francuski rzeźbiarz,
odbywa właśnie tournée po Stanach, prezentując wszystkim swoje najnowsze dzieło
– wielką pochodnię, część Statuy Wolności, która stanie w Nowym Jorku. Pech
chce, że zostaje napadnięty. Szczęście w nieszczęściu, że z pomocą przychodzi
mu Lucky Luke. Kiedy incydent się powtarza, nasz dzielny kowboj decyduje się
chronić go. A jest przed kim, bo pewien dyrektor więzienia nie chce by pomnik
wolności został pobudowany i zrobi wszystko, by temu zapobiec. Lucky Luke nie
wie jednak jeszcze, jak niezwykłą przygodą okaże się to zadanie, które rzuci go
w podróż do… Europy!
W chwili obecnej „Lucky Luke: Kowboj
w Paryżu” jest ostatnim albumem serii. I to albumem, jak zawsze, udanym. Co
prawda żaden z twórców, którzy rozsławili serii, czyli Morris ani Goscinny przy
nim nie pracował – nie ma się co dziwić, obaj od dawna nie żyją – ale
odpowiedzialny za scenariusz Jul nie przypadkiem został nazwany godnym następcą
ich spuścizny. Jego opowieść bowiem czerpie z najlepszych cech całej serii. A
zatem jest tu humor, są przygody, jest zagrożenie-zło, które trzeba pokonać,
ale nie brak też historycznych odniesień. A wręcz przeciwnie – te są mocno
zaakcentowane i ciekawie uzupełniają się z fikcją.
Oczywiście przede wszystkim jest to
jednak rozrywka i to naprawdę na poziomie. Można by sądzić, że po tylu tomach
seria ma pełne prawo zjadać własny ogon, a jednak, jak pokazuje ten tom, wciąż
nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa i potrafi pozytywnie zaskoczyć. Bo
właśnie takim pozytywnym zaskoczeniem jest „Kowboj w Paryżu”, choć z drugiej
strony jeszcze nie trafiłem na zły tom „Lucky Luke’a”, więc jakieś wielkie
zaskoczenie to nie było.
I nie ma zaskoczenia jeśli chodzi o
rysunki. Te są klasyczne, jak zawsze, utrzymane w stylistyce do jakiej niegdyś
przyzwyczaił nam Morris, a zatem miłe dla oka i dobrze pasujące do całości.
Kolor też nie zawodzi, podobnie jak wydanie. W skrócie: jak zawsze warto.
Miłośnicy serii, jak i fani humorystycznych komiksów będą zadowoleni.
Dziękuję wydawnictwu Egmont za
udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz