(PRAWIE)
FRENCH MANGA
Manga to określenie odnoszące się
konkretnie do japońskich komiksów. Wiele krajów jednak od dawna próbuje
przenieść jakże atrakcyjne schematy tworzenia tych opowieści na swój grunt.
Próbowali tego dokonać nie tylko Azjaci, ale też i Amerykanie („Dirty Pair”,
„Ninja Boy”), a nawet Polacy („Vampire Delight”, cyfrowy magazyn „MangaMix
Neo”). Nie przypadkiem japoński rząd co roku organizuje też konkurs International
Manga Award. W ostatnich latach trochę szumu udało się zrobić zarówno Polce z
jej „Snem o Japonii” oraz francuskiej serii „Radiant”. Pojawiło się nawet
określenie „french manga” i właśnie nim należałoby nazwać „Last Man”. W
odróżnieniu od „Radianta”, graficznie rzecz w ogóle nie przypomina komiksów z
Kraju Kwitnącej Wiśni, ale ma jednocześnie z nimi wiele wspólnych elementów.
Adrian Velba nie ma powodów do
narzekań. Po roku treningów w szkole sztuk walki staje wreszcie przed wymarzoną
szansą wystąpienia w turnieju. Pech chce jednak, że jego partner rozchorowuje
się, a to uniemożliwia występ również Adrianowi.
I tu na scenę wkracza Richard
Aldana, który przejechał 3000 kilometrów tylko po to, by odkryć, że bez
partnera nie może wziąć udziału w turnieju. Pewien wygranej, słysząc o
problemie Adriana, postanawia połączyć z nim siły. Co z tego wyniknie?
Tyle jeśli chodzi o fabułę.
Pozwólcie zatem, że przyjrzę się co w ogóle „Last Man” ma wspólnego z mangą. Bo
ani ilustracje nie są mangowe, ani nawet kierunek czytania nie różni się od
europejskiego. Grubość? Format? Owszem, te bardziej przypominają tomiki tankōbon,
jednak nie do końca – a przecież wiele dzieł, amerykańskich, europejskich,
polskich nawet wychodzi w podobnych wymiarami albumach. Czarnobiała szata
graficzna? Tu chyba nie muszę dawać żądnych przykładów. Ale kilka kolorowych
stron otwierających całość, po części kadrowanie (po części, bo nie brak tu
amerykańskich naleciałości), a przede wszystkim estetyka całości i powielanie
shounenowych schematów już mangi przypominają.
Bo „Last Man” to, jeśli rozpatrywać
całość przez pryzmat gatunkowych przynależności komiksów japońskich, shounenowy
bitewniak pełną gębą. Akcja jest szyba i lekka, dialogów nie ma zbyt wiele, za
to obrazy – dynamiczne i uproszczone - stanowią główny sposób opowiedzenia
całości. Jest w tym swoboda, jest nonszalancja, brak natomiast erotyki –
jednego ze stałych elementów tego typu mang. I brakuje czegoś jeszcze: typowo
japońskiej szaty graficznej.
Ilustracje w mangach, nawet jeśli
uproszczone, pozostają jednocześnie pełne realizmu, znakomitego oddania
szczegółów i świetnego klimatu. „Last Man” natomiast to typowo europejska
(przynajmniej jeśli chodzi o komiks współczesny) robota, prosta, trochę
niechlujna, wzbogacona o nieco szarości mającej udawać rastry. Nie razi w oczy,
ale i nie zachwyca. Gdyby całość była lepiej narysowana, poziom komiksu na
pewno by wzrósł. Ale i tak to niezła rozrywka i warta poznania ciekawostka dla
nastolatków (i nie tylko). Ciekaw jestem jak wypadnie drugi tom.
Komentarze
Prześlij komentarz