Last Man #1 - Balak, Bastien Vives, Michael Sanlaville

(PRAWIE) FRENCH MANGA


Manga to określenie odnoszące się konkretnie do japońskich komiksów. Wiele krajów jednak od dawna próbuje przenieść jakże atrakcyjne schematy tworzenia tych opowieści na swój grunt. Próbowali tego dokonać nie tylko Azjaci, ale też i Amerykanie („Dirty Pair”, „Ninja Boy”), a nawet Polacy („Vampire Delight”, cyfrowy magazyn „MangaMix Neo”). Nie przypadkiem japoński rząd co roku organizuje też konkurs International Manga Award. W ostatnich latach trochę szumu udało się zrobić zarówno Polce z jej „Snem o Japonii” oraz francuskiej serii „Radiant”. Pojawiło się nawet określenie „french manga” i właśnie nim należałoby nazwać „Last Man”. W odróżnieniu od „Radianta”, graficznie rzecz w ogóle nie przypomina komiksów z Kraju Kwitnącej Wiśni, ale ma jednocześnie z nimi wiele wspólnych elementów.


Adrian Velba nie ma powodów do narzekań. Po roku treningów w szkole sztuk walki staje wreszcie przed wymarzoną szansą wystąpienia w turnieju. Pech chce jednak, że jego partner rozchorowuje się, a to uniemożliwia występ również Adrianowi.

I tu na scenę wkracza Richard Aldana, który przejechał 3000 kilometrów tylko po to, by odkryć, że bez partnera nie może wziąć udziału w turnieju. Pewien wygranej, słysząc o problemie Adriana, postanawia połączyć z nim siły. Co z tego wyniknie?


Tyle jeśli chodzi o fabułę. Pozwólcie zatem, że przyjrzę się co w ogóle „Last Man” ma wspólnego z mangą. Bo ani ilustracje nie są mangowe, ani nawet kierunek czytania nie różni się od europejskiego. Grubość? Format? Owszem, te bardziej przypominają tomiki tankōbon, jednak nie do końca – a przecież wiele dzieł, amerykańskich, europejskich, polskich nawet wychodzi w podobnych wymiarami albumach. Czarnobiała szata graficzna? Tu chyba nie muszę dawać żądnych przykładów. Ale kilka kolorowych stron otwierających całość, po części kadrowanie (po części, bo nie brak tu amerykańskich naleciałości), a przede wszystkim estetyka całości i powielanie shounenowych schematów już mangi przypominają.


Bo „Last Man” to, jeśli rozpatrywać całość przez pryzmat gatunkowych przynależności komiksów japońskich, shounenowy bitewniak pełną gębą. Akcja jest szyba i lekka, dialogów nie ma zbyt wiele, za to obrazy – dynamiczne i uproszczone - stanowią główny sposób opowiedzenia całości. Jest w tym swoboda, jest nonszalancja, brak natomiast erotyki – jednego ze stałych elementów tego typu mang. I brakuje czegoś jeszcze: typowo japońskiej szaty graficznej.


Ilustracje w mangach, nawet jeśli uproszczone, pozostają jednocześnie pełne realizmu, znakomitego oddania szczegółów i świetnego klimatu. „Last Man” natomiast to typowo europejska (przynajmniej jeśli chodzi o komiks współczesny) robota, prosta, trochę niechlujna, wzbogacona o nieco szarości mającej udawać rastry. Nie razi w oczy, ale i nie zachwyca. Gdyby całość była lepiej narysowana, poziom komiksu na pewno by wzrósł. Ale i tak to niezła rozrywka i warta poznania ciekawostka dla nastolatków (i nie tylko). Ciekaw jestem jak wypadnie drugi tom.

Komentarze