Z
INFUNDYBUŁY CHRONOSYNKLASTYCZNEJ
Dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Według legendy, Kurt Vonnegut poskładał
tę powieść w jedną noc, zbierając wszystko, co miał w głowie. Zrobił to pod
wpływem sugestii, że już pora napisać kolejną książkę (w tym wypadku drugą w
karierze). Mogło z tego powstać coś niewartego uwagi, ot wymuszony, posklejany
na szybko ze wszystkiego co było pod ręką powieściowy ekwiwalent studenckiej
kolacji… Mogło, gdyby za całość wziął się ktoś inny, niż Kurt Vonnegut. Na
szczęście niepokorny satyryk po raz kolejny pokazał na co go stać, tworząc
zjadliwą, poruszającą intelektualnie satyrę na najwyższym poziomie, która mimo
upływu sześćdziesięciu lat od jej premiery, wciąż robi wielkie wrażenie i nic
nie straciła ze swej aktualności.
Witajcie w świecie, którym ludzie
już dawno przestali szukać na zewnątrz, a zaczęli wewnątrz siebie. W takich
czasach przyszło żyć jemu: człowiekowi innemu niż wszyscy. Winston Niles
Rumfoord wybrał się ze swoim psem na kosmiczną podróż, niestety niedaleko Marsa
stał się ofiara infundybuły chronosynklastycznej – w skrócie, zmienił się w
falę i tylko wtedy, kiedy Ziemia przecina się z nią, czyli raz na 59 dni,
materializuje się na swojej posesji. Setki ludzi gromadzą się w te dni pod jego
domem, chcąc być świadkiem cudu, ale żona uparcie nie dopuszcza nikogo do
sekretu. Tym bardziej, że mąż stał się bytem wszechwiedzącym i zna zarówno
przeszłość, jak i przyszłość. Jest jednak ktoś, kogo obecności żąda sam Winston:
jest im niejaki Malachi Constant, człowiek, zdawałoby się, jakich wiele. Co
jest w nim takiego niezwykłego? Winston spotykał się z nim w kosmosie, choć ten
nigdy w miejscu spotkania nie był. Poza tym jego przyszłość jest bardzo mocno
związana z żoną Winstona, a także… Marsem. Malachi nie ma jeszcze pojęci co
takiego się dzieje i w co się pakuje…
Za co kocha się twórczość
Vonneguta, nie trzeba mówić żadnemu człowiekowi, który miał do czynienia z
jedną choćby jego powieścią (bo to, że się ją kocha nie ulega wątpliwości – a
przynajmniej kochają czytelnicy, którzy szukają dobrych, ambitnych i
poruszających książek wykraczających daleko poza czystą rozrywkę). Świetne
pomysły, rewelacyjne wykonanie, głębia, przesłanie, genialne wgryzienie się w
ludzi, świat i wszystko, co się z tym wiąże, niezwykły humor… Proza autora jest
specyficzna, często jakże szalona i nieokiełznana, ale jego talent pozwala mu
nawet z najbardziej dziwacznych i nieprzekonujących idei wybrnąć w taki sposób,
że czytelnik jest zachwycony.
„Syreny z Tytana”, choć sam tytuł
może brzmieć nieszczególnie ambitnie, raczej jak typowa fantastka dla lat 50.,
gdzie autorzy równie często zapuszczali się na ważkie rejony, co tworzyli jak
najbardziej widowiskowe, ale pozbawione większej logiki twory, jest rzeczą jak
najbardziej z wyższej półki. Vonnegut pochyla się tu nad sensem życia
ludzkiego, zanurza w temat i nie tylko stara się dać nam własną odpowiedź na to
odwieczne pytanie, ale także motywuje do szukania. Jednocześnie podlewa to
wszystko mixem fantastycznych motywów, którym chętnie przyjrzałbym się w tym
miejscu bliżej, ale jednocześnie za wiele bym zdradził, a do tej książki – jak
i innych dzieł autora – najlepiej zasiadać z czystym umysłem. Powie tylko
jedno: jakiegokolwiek SF byście nie lubili, znajdziecie tu coś dla siebie.
Chciałem w tym miejscu powiedzieć,
żebyście brali tę powieść w ciemno, bo nie gryzie, ale prawda jest taka, że
gryzie. Sumienie, umysł, serce… Śmiejemy się co prawda od samego początku
lektury, ale w pewnym momencie – i to dość szybkim – nadchodzi chwila, kiedy
uświadamiamy sobie, że to tylko pierwsza warstwa. Pod nią kryje się o wiele
więcej, a czytelnik wychodzi ze starcia z tą książką sponiewierany, ale
usatysfakcjonowany. Tym bardziej warto więc ją poznać, tak samo jak pozostałe prace
Kurta Vonneguta. Dobrze, że w zalewie nijakiej literatury współczesnej wciąż są
wydawcy przypominający nam taką klasykę.
Dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz