SOBOTA
TRZYNASTEGO
Chociaż lubię historie o miłości,
słowo romans odstrasza mnie najczęściej skutecznie, bo kojarzy się z tym, czego
w literaturze nie trawię – niską jakością, tandetą i kiepskim wykonaniem.
Dlatego powieści Musso, mianem romansów określane, do tej pory nie zagościły na
mojej półce, mimo pozytywnych opinii, jakie o nich słyszałem. „Zjazd
absolwentów” zaintrygował mnie jednak swoim opisem i postanowiłem dać w końcu
pisarzowi szansę. Czy żałuję? Absolutnie nie, bo okazało się, że w moje w ręce
trafiła dobra książka, nie wybitna, ale w sympatyczny sposób łącząca w sobie
dobre cechy thrillerów i opowieści o miłości, z przyjemnie sentymentalną
obyczajową nutą.
Rok 1992. Dziewiętnastoletnia Vinca
Rockwell wybiera się na spotkanie ze swoim ukochanym, a zarazem nauczycielem
filozofii. Wie, że ich sekretny romans nie ma wielkiej przyszłości, wie, że to
pewnie źle się skończy, ale w tym momencie liczy się dla niej miłość. Znika.
Jak twierdzą potem ludzie, dziewczyna uciekła ze swoim ukochanym do Paryża,
widziano ich tam nawet, ale potem wszelki ślad po niej zaginął.
Rok 2017, sobota, 13 maja. Liceum
Międzynarodowym im. Antoine’a de Saint-Exupéry’ego przygotowuje się na obchody
pięćdziesięciolecia swojego istnienia, a co za tym idzie zjazd absolwentów.
Strażniczka miejska Manon Agostini też zamierza wziąć w nich udział, w nadziei,
że spotka chłopaka, którym kiedyś, niestety, się nie zainteresowała. Wezwanie
do sprawdzenia dziwnego hałasu staje się jednak początkiem koszmaru: Manon na
miejscu znajduje zmasakrowaną kobietę i zapłakanego mężczyznę powtarzającego,
że to on ją zabił…
Tymczasem na zjazd absolwentów
zmierza niejaki Thomas. Odkąd przeczytał artykuł, że stara hala sportowa ma
zostać wyburzona, wie już, że to skończy się źle. To, co on i Maxime, dwaj
najlepsi przyjaciele Vinci, ukryli w tym miejscu, teraz wyjdzie na jaw, a na
nich czeka więzienie. Pytanie, co takiego skrywa przeszłość, ustępuje pola temu
o to, kto jeszcze może o niej wiedzieć. Wkrótce bowiem Thomas odkrywa, że ktoś
zostawił mu krótką, ale jakże wymowną wiadomość: zemsta. A to przecież zaledwie początek…
Nie ma co ukrywać, że jestem
człowiekiem nie tylko romantycznym z natury, ale i sentymentalnym i choć szkoły
nie mogę nazwać inaczej, jak piekłem, wciąż wspominam ją z nostalgią. Paradoks.
Jestem też człowiekiem kochającym mocne wrażenia, dlatego horrory, a czasem
także i thrillery, są tym, co mnie pociąga. „Zjazd absolwentów” wydawał się być
pozycją idealną dla mnie i, jak już pisałem, nie zawiodłem się. Owszem, mogła
to być książka genialna, gdyby zajął się nią jakiś większy pisarz (np.
wspomniana na okładce Donna Tartt), niebanalne, porywające i intelektualnie
stymulujące dzieło, ale i tak jest nieźle. Bo patrząc na te wszystkie
współczesne książki z dreszczykiem, które różnią się od siebie właściwie jedynie
nazwiskiem autora na okładce, Musso stworzył kawał sympatycznej, stricte
rozrywkowej, ale wciągającej lektury.
„Zjazd absolwentów” to powieść,
którą czyta się nadzwyczaj szybko. Prosty (na szczęście nie prostacki) styl,
oszczędne opisy i skupienie się na emocjach bohaterów, sprawiają że powieść
właściwie połyka się na raz. Niezły klimat, sporo sentymentów (Musso, choć jest
Francuzem z pochodzenia, upodobał sobie amerykańską scenerię, tu jednak wraca w
rodzinne strony, choć – jak twierdzi, nie ma w powieści nic z jego biografii) i
niezła, choć nieszczególnie zaskakująca zagadka – wszystko to czyta się
przyjemnie i trudno pożałować spędzonego nad powieścią czasu. Kto lubi takie
mieszanki kryminału i opowieści obyczajowych, z romansem w tle, na pewno nie
będzie zawiedziony. Podobnie, jak ci, wychowani na horrorach pokroju „Koszmaru
minionego lata”, którego echa wyraźnie pobrzmiewają w dziele Musso.
Komentarze
Prześlij komentarz