BOHATER
Z PRZYPADKU
Skłamałbym, jeśli powiedziałbym, że
„Diuna” należy do moich ulubionych książek. Tę lekturę albo kocha się, albo
nienawidzi, a ja pokochać jej nie zdołałem. Dlatego to nie porównanie
niniejszej powieści do opus magnum Franka Herberta, ani też „Imienia wiatru”,
którego jak dotąd nie miałem w rękach, przekonały mnie do sięgnięcia po
„Imperium ciszy”. Co zatem? Rzecz jakże prozaiczna: opis. Zabrzmiał ciekawie,
zachęcił, solidna ilość stron tomiszcza też nastrajała optymistycznie… I nie
zawiodłem się. Nie oczekiwałem co prawda wielkiej lektury, ot rozrywki na
jakimś przyzwoitym poziomie, przy której mógłbym rozerwać się dłuższy czas,
popodziwiać jakieś spektakularne rzeczy i nie zaciskać zębów z powodu
prostackiego stylu. I dokładnie to otrzymałem, na dodatek nawet lepiej
napisane, niż się spodziewałem.
Poznajcie Hadriana Marlowe’a,
którego podczas wojny z Cielcinami, kosmitami, którzy zaatakowali niezliczone
światy, mordując miliardy istot a kolejne zmieniając w swoich niewolników, zyskał
miano Hadriana Półnieśmiertelnego albo Hadriana Nieumierającego. Po wojnie zaś
został nazwany Pożeraczem Słońc. Nosił jeszcze wiele imion, był żołnierzem,
sługą, kapitanem, jeńcem, czarownikiem, uczonym… A teraz jest tu, czekając na
egzekucję. Imperium ma bowiem swoją wersję tego, co się wydarzyło, a ta kończy
się właśnie jego śmiercią. Ale Hadrian chce opowiedzieć, jak było i pokazać to,
co przeżył. Zaczyna więc snuć swoją opowieść od chwili, gdy przyszedł na świat,
jako nie tyle syn, co spadkobierca swego ojca, a my krok po kroku towarzyszymy
mu w jego dalszych losach, aż do chwili, gdy stał się dla jednych potworem, dla
innych bohaterem – i tego, co wydarzyło się potem.
Moje pierwsze wrażenie związane z
„Imperium ciszy” było takie, że tom, który trafił w moje ręce za nic nie
wyglądał na ponad 720 stron. Czterysta, owszem, ale siedemset? A jednak. Wszystko
za sprawą cienkiego papieru, jakiego użyto do wydrukowania całości. Cienkiego,
ale jednak dobrej jakości. I mi osobiście takie rozwiązanie bardzo odpowiada –
tak samo zresztą, jak wszystkim czytelnikom, którzy cierpią na brak miejsca w
domowej biblioteczce, a jednocześnie posiadają w niej zbyt wiele świetnych
dzieł, których nie chcieliby się pozbywać. Zostawmy jednak te kwestie i
przyjrzyjmy się samej powieści.
„Imperium ciszy” to w skrócie dość
prosta, ale za to przedstawiona z wielkim rozmachem epicka fantastyka. Owszem,
jest to przede wszystkim science fiction, ale i miłośnicy fantasy znajdą tu coś
do siebie. Schematy gatunkowe są podobne, wykonanie i poprowadzenie niektórych
wątków tak samo, ba, nawet niektóre nazewnictwo, całkiem słusznie zresztą,
kojarzy się z pracami Tolkiena. Całość zaś została oparta może na nie
najświeższym pomyśle kosmicznej wojny, ale za to dzięki wykonaniu prezentuje
się naprawdę dobrze, wciąga, intryguje i nawet jeśli nie zaskakuje jakoś
szczególnie, to przyjemnie czyta się losy Hadriana.
Wszystko to zasługa stylu Ruocchio,
dość rozbudowanego, ale zarazem łatwo przyswajalnego, momentami ocierającego
się o potoczność, lekkiego i naprawdę miłego w odbiorze. Każdy więc, kto lubi
epicką fantastykę, stricte rozrywkowe historie oparte na niezwykłych losach
zwyczajnego bohatera, który zmaga się z przerastającymi go trudnościami, będzie
zadowolony.
Komentarze
Prześlij komentarz