Providence #2 - Alan Moore, Jacen Burrows

SEKS, GROZA I NAPIĘCIE


Komiksy Moore'a inspirowane dziełami H.P. Lovecrafta to dzieła specyficzne i albo się je kocha, albo nienawidzi. Scenarzysta bowiem bierze na warsztat wszystkie ważne i mniej ważne elementy jego twórczości i życia, jednocześnie podlewa je rzeczami, których w dziełach samotnika z Providence próżno jest szukać. W konsekwencji w ręce czytelników trafia mocne, pełne seksu, przemocy i wulgarności dzieło, co do którego można mieć właściwie jeden zarzut: że nie jest genialne, a tego po Moore’ze należałoby oczekiwać. Wciąż jednak to kawał bardzo dobrego horroru, w którym spotykają się thriller, kryminał i historia i który warto polecić miłośnikom prozy Lovecrafta.


Lata dwudzieste XX wieku. Robert Black to dziennikarz i pisarz. Racjonalista, który trafił w sam środek dziwacznych wydarzeń. Wraz z kontynuacją swojego śledztwa i postępem prac nad powieścią Robert wchodzi coraz głębiej w dziwny, mroczny i przerażający świat. Świat niepokojących postaci, gdzie istnieje księga, która rzekomo wywołuje szaleństwo u każdego, kto tylko ją przeczyta. Czyżby i dziennikarz padł jej ofiarą? I dokąd doprowadzi go to wszystko?


Chociaż nie znajdzie się nikt, kto zaprzeczyłby, że podstawową inspiracją dla komiksów z tej serii były prace H.P. Lovecrafta – co potwierdza też sam autor – trzeba pamiętać, że wszystko swój początek wzięło…  z kłopotów finansowych. Historie zebrane w tomie „Neonomicon”, czyli pierwszej części cyklu, powstał, bo Alan Moore potrzebował pilnie pieniędzy na rachunki. Nic więc dziwnego, że zrodziło się z tego dzieło inne, niż te, do jakich przyzwyczaił nas scenarzysta. I w tym samym tonie utrzymane jest też „Providence”. To dekonstrukcja mitów Cthulhu i twórczości Lovecrafta, ale dokonana na nieco prostszym, stricte rozrywkowym poziomie.


W odróżnieniu od Lovecrafta jednak Moore, który przepuszcza całość przez filtr własnej wrażliwości, wkracza na tereny ostrej erotyki, czyli coś, czego samotnik z Providence nie poruszał w swojej twórczości i czego w życiu unikał, traktując jako obowiązek, nie przyjemność. W „Providence” nie ma jednak tylu mocnych scen, co w „Neonomiconie”,  bo autor nie chce dawać upustu swoim fantazjom, a jedynie przełamać pruderię literatury sprzed wieku i złożyć wielki hołd Lovecraftowi. I robi to w takim stylu, że tylko prawdziwi fani dzieł ojca Cthulhu wyłapią je wszystkie. Dla tych, którzy nie są z nimi aż tak zaznajomieni, przygotowano jednak porcję informacji o odniesieniach i nawiązaniach.


A jak rzecz wypada od strony graficznej? Cóż, nie jestem miłośnikiem kreski Burrowsa, która jest sterylna i czysta, ale brak jej prawdziwego mroku. Wciąż jednak zebrane tu komiksy wypadają dobrze pod względem ilustracji, a dzięki kolorowi, zbudowany zostaje udany nastrój. Miłośnicy prozy Lovecrafta jak i fani Moore’a (rzecz jest lepsza od chociażby jego „Promethei”) na pewno nie pożałują sięgnięcia po ten tytuł. Dobra rozrywka z dreszczykiem gwarantowana.


Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.




Komentarze