STARA
MIŁOŚĆ NIE RDZEWIEJE
Frank Miller to komiksowa legenda i
jeden z ludzi, którzy rewolucjonizowali komiks amerykański. Owsem, jego
ostatnie prace częściej zawodzą niż urzekają, jednak lista jego zasług dla
opowieści obrazkowych jest długa. To on propagował w końcu kulturę japońską,
kiedy ta w Stanach nie należała do zbyt popularnych. To on także wynalazł
cyberpunk, bo przecież jego „Ronin”, spełniający wszystkie założenia tej
odmiany fantastyki, ukazał się przed „Neuromancerem”, którego uważa się za stwórcę
gatunku. I jemu zawdzięczamy zrewolucjonizowanie Batmana („Powrót Mrocznego
Rycerza” to jednocześnie to dzieło, które razem ze „Strażnikami” Moore’a
zapoczątkowało wielkie zmiany w opowieściach graficznych, zwane Współczesną Erą
Komiksu). Zanim jednak wszystko to nastąpiło, Miller dał się poznać jako
człowiek, który odmienił Daredevila, wynosząc jego przygody na wyżyny
popularności, a sobie zapewniając należyte miejsce wśród komiksowych gigantów.
I teraz polscy czytelnicy w końcu mogą przeczytać drugi zbiorczy tom serii, w
którym znalazły się zeszyty pisane i rysowane przez Millera. Tom uważany za
jedno z najważniejszych i najlepszych dokonań w dziejach komiksu – i to jakże
słusznie.
Fabuła całości jest stosunkowo
prosta. Daredevil w trakcie kolejnej ze swoich walk z przestępczością zostaje
zaatakowany przez Elektrę, najniebezpieczniejszą zabójczynie na świecie. Ta
urodzona w Grecji, wyszkolona na ninja kobieta szybko staje się jednym z jego
najpotężniejszych, jeśli nie najpotężniejszym wrogiem. Rzecz w tym, że nasz
heros doskonale ją zna. I to o wiele lepiej, niż w obecnej sytuacji by sobie
tego życzył. Oboje bowiem poznali się na studiach, pokochali, zdradzili sobie
nawzajem wszystkie swoje tajemnice… Rozdzieliła ich tragedia, a teraz, kiedy po
latach znów się spotykają, stojąc po różnych stronach barykady, przekonują się,
że stara miłość nie rdzewieje. Ale wkrótce znów czekają na nich tragiczne
wydarzenia…
Frank Miller swoją komiksową
karierę zaczynał pod koniec lat 70. XX wieku od drobnych opowieści. „Daredevil”,
do którego trafił dzięki swojemu uporowi, stał się jego pierwszą poważną serią,
a z czasem także trampoliną do sławy. Oczywiście początki wcale na to nie
wskazywały, bo nie dość, że tytuł nie radził sobie najlepiej, to jeszcze
scenarzysta (Miller wówczas jedynie rysował cykl) nie pozwalał mu rozwinąć
skrzydeł. W końcu jednak artysta dopiął swego i najpierw zaczął współtworzyć
scenariusze, a potem pisać je samodzielnie. I zrewolucjonizował „Daredevila”.
Wszystko zaczęło się od otwierającego ten tom nr. 168., gdzie jednocześnie
debiutuje Elektra. Millerowi wystarczają tu ledwie standardowe 22 plansze by
zbudować fascynującą opowieść, pogłębić psychologię postaci, zawrzeć genezę
bohaterki, zapewnić mnóstwo akcji i jednocześnie, zachowując charakter całości,
wynieść tytuł na prawdziwe wyżyny.
Jednocześnie zaczął wprowadzać
charakterystyczne dla siebie elementy i motywy. Jego bohaterowie stali się
rozbudowani i złożeni, a w samej opowieści pojawiły się mrok, brutalność i duża
doza realizmu. Przede wszystkim jednak Miller wprowadza tu najważniejszą z nowości: Elektrę, jedną z najistotniejszych postaci kobiecych w historii
komiksu, która pierwotnie miała być jednorazową bohaterką. Szybko jednak
zdobyła tak wielką popularność, iż Miller musiał do niej wrócić. Ale swoim
zwyczajem poszedł pod prąd (uwaga spoiler, dla tych, którzy jakimś cudem jeszcze
tego nie wiedzą) i uśmiercił Elektrę. Nie chciał by Marvel kiedykolwiek jeszcze
jej używał, ale że wydawca nie pozwoliłby zarżnąć kury znoszącej złote jajka,
więc ostatecznie to sam twórca ożywił ją na własnych warunkach, z których najważniejszym
było to, że Elektra nie może już nigdy spotkać Matta Murdocka. Tyle kulis i ciekawostek,
wróćmy więc do samej opowieści.
Fabuła jest znakomita, postacie
świetnie nakreślone, akcja szybka, ale wyważona… Owszem, Miller jeszcze nie był
zbyt wyrobionym twórcą, ale widać tu jego talent i czuć wielką moc. Album czyta
się rewelacyjnie, ogląda też z dużą przyjemnością, chociaż i pod tym względem autor
wciąż nie był jeszcze mistrzem: oczy bohaterek wydają się zbyt duże, perspektywa
też momentami trochę się rozjeżdża, ale zarazem całość urzeka dynamiką i
kadrowaniem, pełnymi garściami czerpanymi z mang. Do tego dochodzi świetne cieniowanie i niezapomniany klimat brudnych nowojorskich zaułków. A wszystko to połączone w
ramach opowieści, w jakich Frank Miller czuje się najlepiej: czarnego kryminału o miłości do kobiety fatalnej. Osadzenie całości w realiach opowieści superbohaterskiej
bynajmniej nie odbiera historii mocy, a i warto wspomnieć tu o testowaniu pomysłów czy postaci, które potem pojawić się miały w autorskiej serii Millera, "Sin City".
Dobrze więc, że album ten, swego
czasu umieszczony na 18. miejscu listy komiksów wszech czasów wg „Wizarda”, w
końcu ukazał się w Polsce w pełnej wersji. Wcześniej, w latach 90. Editor wydał
nad Wisłą jeden zeszyt „Elektry”, zbierający pierwsze komiksy tego tomu (z innym
nieco układem kadrów), potem w ramach kolekcji Superbohaterowie Marvela w tomie
„Saga o Elektrze” wypuszczono większość zebranych tu zeszytów (brakowało
numerów #169-173 i #182), ale jednak braki dały się odczuć. I to wyraźnie. Teraz
na szczęście możemy cieszyć się całością, łącznie z przesyconym emocjami
finałem – i przy okazji wreszcie w naprawdę dobrym tłumaczeniu. Czy fanom
Millera i Daredevila trzeba czegoś więcej do szczęścia?
Dlatego polecam całość bardziej niż
gorąco. To kawał rewelacyjnego komiksu, który zachwyci zarówno miłośników
superhero, jak i ambitniejszych, bardziej przyziemnych opowieści graficznych. Nie
wahajcie się więc ani chwili i koniecznie dołączcie ten tradycyjnie dla Egmontu
pięknie wydany album do swojej kolekcji. Wart jest tego, jak rzadko który.
Komentarze
Prześlij komentarz